24 godziny z życia pisarza

24 godziny z życia pisarza

——————————–

 

 

Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, jak wygląda typowy dzień, gdy jestem w trakcie pisania książki, odsyłam do jednego z numerów „Bluszcza”.

 

Jastarnia, 3 września 2014. Trochę nietypowy dzień z mego pisarskiego życia…

Parę dni temu skończyłam pisać moją ostatnią powieść „Tam, gdzie nie sięga już cień”, potem podzwoniłam po znajomych z pytaniem, kto ma czas na wyjazd, spakowałam torbę i z przyjaciółką wyruszyłam na półwysep helski. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, że przez poprzednie miesiące przebywałam w jakimś sensie także na półwyspie, w mojej powieściowej Jantarni, która niemal we wszystkim przypomina prawdziwą Jastarnię. Wysiadłam na tym samym peronie, na którym wysiada na początku powieści Inka, główna bohaterka. Tyle że ona wyskoczyła na brzydki i wąski pasek betonu, który straszył tu przez lata, a ja ze zdziwieniem patrzyłam na nowe, wygodne chodniki, po których gładko jechały kółka mojej torby.

Ale nawet nowy dworzec nie był w stanie zatrzeć dziwnego wrażenia, że wysiadłam w swojej powieściowej Jantarni. Zapętlenie. Będę tak przez cały tydzień łazić po śladach Inki i innych moich bohaterów? Przecież mam odpocząć i zdystansować się od powieści! Ale jak to zrobić, gdy ciągniemy z Elą torby właśnie w tę stronę, w którą skręciła Inka?

 

11 rano. Pobudka. Patrzę jednym okiem na dzwoniącą komórkę. Drugie nie chce się otworzyć, bo przez wiele tygodni otwierało się po 14-tej. Wstaję więc pół śpiąca, pół patrząca, potykam się o kanty powietrza, o siebie sprzed chwili, o sny, które jeszcze by się śniły.

Budzi mnie w końcu bazyliszkowaty wzrok Eli, która czeka na mnie od paru godzin na ganku. Dwie kawy, z dziesięć papierosów, trzy rozmowy z gospodarzem i dwie z turystkami, którzy mieszkają w sąsiednich pokojach, a ja się nie pojawiałam. To ani normalne, ani zdrowe, ani koleżeńskie.

Pytam, dlaczego nie poszła na plażę, tylko na mnie czekała. Dlaczego? Nie po to przyjechała ze mną, by chodzić na plażę sama. W ogóle nie lubi niczego robić sama. I nie rozumie, jak ja mogę to lubić. W każdym razie nie rozumie tego akurat dziś. I w tym miesiącu. I w tym roku. Ma zapotrzebowanie na człowieka i już. Z różnych powodów. I nie może znieść, że ja tego zapotrzebowania nie mam. W każdym razie nie mam dziś. I w tym miesiącu. I w tym roku. Bo w innych terminach czasami mam.

 

  1. Piasek. Dużo piasku. I dużo wody. I słońce jak w środku lata. Pomagam Eli w rozstawieniu parawanu. Ma teraz dołek z widokiem na ludzi, jak lubi. Ja ruszam zaraz potem brzegiem morza do miejsca, gdzie nikt nie leży. Tylko mewy drepczą w pobliżu. Piasek jest wygładzony przez wiatr. W takim miejscu stara Weronika łatwo mogłaby narysować stopami obrazkowy list do Pana Boga, jak to robi w powieści. Trochę za nią tęsknię. Nie napiszę już o niej ani jednego zdania? Koniec? O Tomku i jego kolegach, którzy się w taki rysunek zaplątali i przez to poplątali również ścieżki swego życia, też już nic? No ale przecież tego końca pragnęłam już od tygodni. I żeby już nigdy nie pomyśleć o tej cholernej książce, która rozrastała się jak zielsko w ogrodzie.

 

  1. Obiad w „Werandzie”. Myślałam o niej, pisząc o kawiarni Tamary. Ale właściwie te miejsca nie mają ze sobą nic wspólnego. W powieściowej kawiarni jest więcej przestrzeni, by Tamara mogła się przechadzać po niej i kusić gości. W „Werandzie” każdy skrawek miejsca jest wykorzystany. A i tak niektórzy nie znajdą wolnego stolika.

Nam się udaje. Siadamy w wiklinowych siedziskach imitujących nadmorskie kosze.

Chwilę potem kłócimy się o nic. Wiódł ślepy kulawego – myślę. Ela jeszcze się nie ogarnęła po mobbingu i zwolnieniu z pracy, a ja po wielomiesięcznym przebywaniu w fikcji. Zawsze mam potem przejściowe kłopoty z adaptacją do rzeczywistości. Teraz też tak jest. Nic dziwnego – przez całe lato przebywałam ze swoimi bohaterami, którzy podporządkowywali mi się w stu procentach. Jestem więc co chwila zdumiona, że Ela nie żyje w moim rytmie i nie ma zamiaru tego czy owego zrobić, choć ja bym sobie tego życzyła.

 

  1. 45. Stoję pod prysznicem i myślę o dąbrowie. Dąbrowa na cyplu! Muszę do niej dziś dotrzeć. Po prostu muszę! I zobaczyć, czy jest taka, jak ją opisałam. Bo chyba nie. Może uda się coś dodać przy okazji poprawek? Sama tam nie pójdę, za dużo zarośli i krzaków. Dzika okolica. Dziki tam zresztą też bywają – nie mówiąc już o lisach, nornicach czy ptakach. Zwierząt się nie boję, ale nie ma pewności, czy się tam nie zaplącze jakieś ludzkie licho.

Trzeba namówić Elę.

Ela wolałaby poleżeć sobie jeszcze na piasku. Na szczęście pogoda się zaczyna trochę zmieniać, na niebie jest teraz sporo lekkich chmur, które zasnuwają słońce jak biały woal. Los mi sprzyja – Ela spogląda na niebo, zastanawia się, zaciąga się głęboko dwudziestym pierwszym papierosem, jakby w ten sposób mogła rozstrzygnąć, czy warto leźć kilometrami przez błota, piaski i sitowie, by dotrzeć do paru powykręcanych przez wiatr drzew.

 

  1. Idziemy!

16.15. Z jednej strony lotnisko – to, na skraju którego Tomek Turbacz, mój ulubiony bohater, obserwował kiedyś samoloty, marząc o tym, by zostać pilotem. I został. Dzięki temu może sobie w mojej powieści latać nad mokradłem, obok którego będę szła.

Dziś akurat nie widać ani jednego samolotu. Pustka i cisza. Jastarnia po sezonie, choć akurat pogoda letnia. Mam fart. I niefart, bo Ela ciągle jeszcze popatruje na niebo, gotowa zawrócić do swego grajdołka na plaży.

 

16.30 Skręcamy z dobrej rowerowej drogi w piaszczystą, która prowadzi prosto nad zatokę. Już tu kiedyś byłam. Sama. Płasko, wiejsko, przestrzennie. Piaski i trawy. Czekałam na ten widok. Ela od razu przestaje tęsknić za plażą. Wdychamy zapach ziół i ostatnich dzikich róż. Przez chwilę czuję żal, że nie opisałam w powieści tego miejsca. Ale pisałam o uczuciach i namiętnościach, a nie o półwyspie. I pod koniec października, to miejsce wyglądałoby inaczej – suche trawki szarpane przez wiatr.

 

 

16.45 Widok na zatokę jak zwykle powoduje we mnie ucisk gdzieś w środku. Woda jest spokojna, jak szary jedwab. Wydaje się, że można by się po niej przejść. Chmury się w dodatku rozstępują i jedwab się wyzłaca. Robimy postój. Wygrzewamy się, patrząc na zatokę. Ela jest trochę zdziwiona, że nie wieje. Jakbyśmy znalazły się w strefie ciszy i w środku lata.

 

17.15

Po długim marszu wzdłuż brzegu, od zatoczki do zatoczki, postanawiamy skręcić w piaszczystą drogę, która biegnie przez nadmorskie zarośla. Z jednej strony jest pas dzikich róż i wysokich traw, zasłaniających widok na morze, z drugiej mokradło.

To przez nie przedziera się po bagienny susz stara Weronika – drogą, którą kiedyś pokazała mi moja przyjaciółka z młodości. Potem już nigdy tej ścieżki nie zdołam odszukać i pewnie dlatego pojawiła się w powieści. Tą błotnistą dróżką idzie do dąbrowy także moja główna bohaterka, Inka. Potrzebuje odosobnienia. Chce się schronić przed wszystkimi, także i przed samą sobą.

Jej zajmuje to w powieści parę minut, my niestety musimy długo brnąć naokoło. Ela zapuszcza się w jeżyny. Robię to samo, aż do chwili, gdy wyobrażam sobie lisi ogon zaczepiający soczyste owoce. Koniec jedzenia.

 

  1. Droga robi się węższa. Idziemy teraz między wielkimi paprociami. Są wyższe ode mnie. Nie pamiętam ich z przeszłości. Zapomniałam o nich, czy kiedyś ich tu nie było? Ale jak mogłabym zapomnieć o takich olbrzymach?

Parę minut później widzę kępę dębów i czuję rozczarowanie. Obiecywałam Eli cudowne drzewa, a jest mały zarośnięty zagajnik. Tu wysłałam Inkę?

Ruszam z nadzieją, że dalej są jeszcze jakieś dęby. Znowu nie widzimy świata zza paproci. Boję się, że zabłądzimy w tym gąszczu. Potem jeszcze patykowate, mało urodziwe krzewy…

I nagle widzę je! Są! Resztki prastarego lasu na cyplu. Malownicze, powyginane, tajemnicze. Ela też zastyga na ten widok.

A potem z każdym krokiem odkrywam, jak mało pamiętałam i jak wiele trzeba będzie dopisać – choćby wielkie kamienie, które doskonale uzupełniają to miejsce. Żałuję, że nie mam aparatu fotograficznego. Muszę wszystko zapamiętać.

Jestem rozczarowana, że nie mogę się tu schronić jak Inka. Jakaś para zrobiła sobie w najładniejszym miejscu małe ognisko. Zakochani. Nie chcemy im przeszkadzać.

 

18.30

Piaszczysta droga łączy się z ulicą, która kończy się w środku Jastarni. Po drodze jest sklep z kaszubskimi pamiątkami. Wchodzę, by dowiedzieć się o trzy niebieskie kolory, które są w siedmiokolorowych kaszubskich wzorach. Czemu takie odcienie i czy mają jakieś nazwy. Kolor morza, nieba, chabrów? To już trzecie miejsce, w którym usiłuję się tego dopytać. Nikt nie wie. W końcu pani ze sklepu z pamiątkami mówi, że Kaszubowi wszystko kojarzy się z morzem. To muszą być kolory morza.

Potem przez kolejne dni będę obserwowała morze i odnajdę wszystkie odcienie z kaszubskich haftów. W powieści zostanie jednak inna interpretacja.

 

 

  1. 45. W drodze na kwaterę wstępujemy do sklepu po lokalne piwa. Gospodarz zapowiedział, że wieczorem usmaży fląderki. Tak przynajmniej twierdzi Ela, która widzi go codziennie rano. Ja porankami błądzę po swoich snach i nie mam szans na jakiekolwiek spotkania. Tak to zwykle wygląda – mijanka – mogę być tydzień w jakimś miejscu i nie zobaczyć ani razu ludzi mieszkających w pokoju obok. Jakby oddzielały mnie od nich nie tylko moje przyzwyczajenia, ale i jakieś niewidzialne zasłony. Oni żyją w jednym świecie, a ja w drugim. Obok.

Elę to wkurza, bo ona też jest czasami skazana na to Obok. Przeze mnie! Gdybym taka nie była, gdybym się budziła wcześniej, gdybym interesowała się tym czy owym, gdybym… to ona nie musiałaby się tak ze mną męczyć.

Dziś jednak jestem tu i teraz i czekam na ten wieczór. Chcę wyciągnąć od naszego gospodarza trochę informacji o życiu na półwyspie poza sezonem. Akcja mojej powieści rozgrywa się pod koniec października, gdy nie ma tu kramów, turystów i zostają sami tubylcy. Powieść już napisana, ale chcę wiedzieć, jak wiele moja Jantarnia ma wspólnego z prawdziwą Jastarnią.

 

  1. 30. Gospodarz smaży ryby i odpowiada na moje pytania. Kutry, maszoperie, fortuny wyrastające za płotem, miłośniczka zwierząt, wyprzedająca majątek, by mieć pieniądze na jedzenie dla kotów i lisów, zamknięta społeczność, problemy całkiem jak u mnie w powieści. Ale dobrze, że nazwałam swoje powieściowe miasteczko Jantarnią. Weronika z Jastarni musiałaby mówić po kaszubsku. Moja nie musi. Oprócz języka wszystko inne się zgadza. Powoli wyłania się obraz miasteczka, w którym mogłoby się zdarzyć to, co przydarzyło się Ince.

 

 

  1. 30 Usiłuję zasnąć. Muszę! Wiem, że Ela zabije mnie wzrokiem, jeśli obudzę się później niż dzisiejszego poranka. Usiłuję liczyć barany, ale cały czas projektują mi się scenki, które mogłyby się znaleźć w powieści. Mam w oczach niebieski sufit w kaszubskiej chacie, zmienionej na muzeum. Jestem pewna, że taki sufit powinien być w chałupie mojej Weroniki. Obiecuję sobie, że przy okazji poprawek znajdę miejsce, by to opisać. A może dodać także niebieskie okiennice i drzwi?

Nie wiem, że zapomnę o tej obietnicy i przypomnę sobie dopiero przy pisaniu tego tekstu, gdy dawno jest po poprawkach, korekcie i możliwości ingerowania w treść książki. I tylko w mojej wyobraźni zostanie ten trochę zużyty przez czas kolor.