„Angora”

BLISKO SAMOTNOŚCI, BLISKO LUDZI
Z Hanną Kowalewską rozmawia Lech Mergler
„Angora” 2003”

Lech Mergler: Skąd studia polonistyczne? Tradycja, zainteresowanie…? Czy może już wtedy wiedziała Pani, że będzie pisać?
Hanna Kowalewska: Decyzja o studiach nie wiązała się z pisaniem – raczej z czytaniem. To był jedyny kierunek, na który, jak myślałam, mogłam się dostać. Pisać zaczęłam pod koniec liceum, studia mi w tym przeszkadzały, a zagłębiając się w ukochany romantyzm raczej popsułam sobie niż poprawiłam styl.

Została Pani jednak pisarką, wie Pani dlaczego?
Pewnie dlatego, że kartka i pióro są tańsze od farb i pędzli i dostępniejsze niż nauka klasycznego tańca. Tajemnicze COŚ usiłowało się wyrazić i szukało sposobu. Może też dlatego, że byłam marzycielką, miałam wybujałą wyobraźnię i to był najprostszy sposób, by kontynuować przyjemność wymyślania fikcji. Inną przyczyną mogła być chorobliwa nieśmiałość, która kneblowała mi usta, a kartka papieru przyjmowała każde zwierzenie…
Jeszcze jako nastolatka widziałam się raczej w roli bibliotekarki, albo ogóle bez pracy, w jakimś przyjemnym miejscu, gdzie nikt mi nie zawracałby głowy, gdzie mogłabym spokojnie czytać albo zagłębiać się w półsenne marzenia. Kiedy dla pisania zrezygnowałam z nauczycielskiej posady rodzina była przerażona, bo u nas nigdy nie było artysty…

Potem był 1987 rok…
Najlepszy w mojej pisarskiej biografii, w którym wymyśliłam większość książek i opowiadań, które już napisałam albo, mam nadzieję, jeszcze napiszę. Spędziłam ten rok pisząc w łóżku, z poduszkami pod głową i plecami, blisko snów i rojeń, pod powierzchnią normalnego życia, całkowicie otulona zbawiennym kokonem fikcji…

 

SAMOTNOŚĆ

Zamiłowanie do fikcji, odsuwanie się od świata… Czy powodem jest wrażliwość, główny organ poznawczy artysty, twórcy… To dar raczej czy klątwą?
Dla pisarza to dar, a w ogóle raczej ciężar, zwłaszcza gdy jest to nadwrażliwość. Ale każdy dochodzi do jakiejś własnej strategii przetrwania. Ja już w dzieciństwie oddzieliłam się od świata grubym murem fikcji. To oczywiście wiąże się z doświadczeniem samotności, znam wszystkie jej barwy i odcienie, samotności dobrej, wyzwalającej i tej złej, niszczącej. Mam jakby skazę, że zawsze i wszędzie czuję się samotna – może paradoksalnie najmniej, gdy jestem rzeczywiście sama, bo mogę wtedy zapełnić ją jakoś po swojemu. Jestem ciągłym obserwatorem i analizatorem. Nawet gdy pozwolę ponieść się emocjom, gdzieś w środku nie przestaje pracować komputerek, który wyrzuci mi za moment dane dotyczące chwili właśnie minionej i na stustopniowej skali określi poziom odczuwania samotności, oddzielenia, dyskomfortu, sztuczności, niezadowolenia….

Czy jednak twórczość nie jest dla Pani pozytywnym sposobem doświadczania samotności i sposobem przekraczania jej?
Pisanie może być pozytywnym sposobem przyjmowania samotności, zwłaszcza wtedy, gdy tworzy się w tzw. natchnieniu. Ale pisanie powieści, żeby była ona dość dobra, musi potrwać ze dwa-trzy lata. Stan natchnienia przez tyle czasu…? Trzeba przede wszystkim cierpliwości, systematyczności i pracy, to walka z własnymi słabościami. Mówię czasami, że powieściopisarstwo to jednoosobowy zakon literacki o dość surowej regule. Samotność jest jednym z najważniejszych jej punktów. Czasami uskrzydla, czasami zabija.

W jednej z Pani wypowiedzi było przeświadczenie, że komunizm nie sprzyjał pozytywnemu radzeniu sobie z doświadczeniem samotności. Myślę, że to jeden z głównych motywów najnowszej powieści „Julita i huśtawki”…
Mnie w tej książce bardziej chodzi o egzystencję niż politykę. O samotności można wiele powiedzieć, w tym, że ma dwa bieguny – i piekło i coś wspaniałego…. Tylko w samotności można usłyszeć siebie, zmierzyć się z losem, zobaczyć swoje przeznaczenie, bo jedynie wtedy jest się we własnym świecie, poza zgiełkiem obcych myśli i ludzi. To stan bardzo ważny, podobnie jak ważna jest umiejętność zanurzenia się w nim, ale także wynurzenia. To jest w moich książkach, że ludzie pogrążają się w samotności, ale nie potrafią z niej wyjść, wynurzyć się…
Wielkim problemem jest to, jak być blisko samotności a jednocześnie być blisko życia, ludzi. Z natury jesteśmy skazani na życie stadne, towarzyskie i znalezienie harmonii między sobą a światem, między samotnością a byciem z innymi jest bardzo istotne… Bo nie można naprawdę otworzyć się na drugiego, innego, jeśli człowiek sam boi się samotności… Wtedy ten drugi staje się narkotykiem, lekiem, terapią wszystkich lęków, które w sobie nosimy… Tak więc bez akceptacji nieuchronności przeżycia samotności pozostaje się zamkniętym na innych, na świat, na prawdziwą miłość, która nie byłaby jakimś rodzajem uzależnienia – jeśli to w ogóle oczywiście możliwe…

Spodziewa się Pani jednak, że będziemy coraz bardziej samotni… Dlaczego?
U nas jeszcze wstyd się człowiekowi przyznać, że jest sam – może boi się albo cierpi z tego powodu, kiedyś człowiek samotny uchodził za nieudacznika albo dziwaka. Ale samotność przestaje być piętnem, to coraz bardziej kwestia wyboru i nie ma nic wspólnego z osamotnieniem, opuszczeniem czy alienacją. Ludzie chcą być wolni i żyć po swojemu, bez naginania się do przyzwyczajeń i upodobań drugiej osoby. Płacą za to brakiem stabilizacji uczuciowej, poczucia bezpieczeństwa, pustką emocjonalną, wypełnianą w różny sposób. Takich wyborów będzie coraz więcej, i coraz więcej związków krótszych niż dawne małżeństwa, choć w tradycjonalnej i katolickiej Polsce takie zmiany będą pewnie wolniejsze niż na Zachodzie.

 

„JULITA i HUŚTAWKI”

Mnie się wydaje, że wycinkowo sportretowane przez Panią w książce, „Julita i huśtawki”, Pokolenie 1956 tworzyło jeszcze trwałe więzi międzyludzkie, głębokie, silne, istotne. Przyjaźnie, miłości, sympatie, koleżeństwo, partnerstwo trwające po kilkadziesiąt lat… Generacje młodsze wydają się być jakieś kalekie w tych swoich powściągliwych, dietetycznych stosunkach międzyludzkich…
Symboliczny rocznik ’56 miał więcej czasu na rozwijanie uczuć i pielęgnowanie związków między ludźmi. Dzisiaj młodzi potrzeby mają nie mniejsze, ale niewiele czasu i możliwości ich zaspokojenia, i to już od przedszkola. Wtedy zaczynają być posyłani na angielski, lekcje fortepianu, pływanie, rytmikę itp. Rodzice też nie mają dla nich czasu. Są stale uczeni, że muszą w imię tzw. rozwoju rezygnować z zaspokajania potrzeb uczuciowych. Poza tym w PRLu nie było tylu pokus, możliwości i szans, więc i rywalizacji. No i jeszcze media, także internet, których wpływu do końca nie znany.
Poza tym w PRLu ludzie szukali realizacji w sferze uczuć, bo w niej margines wolności był największy. A taka jednostronność, oczywiście, sprzyjała związkom kompensacyjnym.

Teraz Pani usprawiedliwia nieudolność młodszych, ale w powieści obraz nas, starszych nie jest pod tym względem zachęcający…
W „Julicie i huśtawkach…” próbowałam pokazać między innymi właśnie neurotyczną potrzebę „bycia z…” drugim człowiekiem i niszczącego lęku przed samotnością. Przewijają się one niewątpliwie w losach kilku postaci rocznika 56, przede wszystkim Metki, dla której obecność drugiego człowiek to jakiś ratunek, lekarstwo na samotność… Układ – przyjaźń (?) Bąk i Medyk – przykład związku neurotycznego, asymetrycznego, pasożytniczego, w przyszłości wykoślawionego przez dzieje polityczne… Jednak częściej w powieści takie niedobre, uzależniające związki są wynikiem stosunków rodzinnych niż polityki.

Jaki jest Pani stosunek do bohaterów „Julity…”?
Najłatwiej pisało mi się o Metce, Bazylim i Julicie. Zawsze byli blisko mnie, gdyby nie plan powieści, mogłabym napisać o nich dużo więcej. A i tak dotyczące ich fragmenty niemal rozsadzają niektóre rozdziały. To oni często mną rządzili, a nie ja nimi. Jeszcze Anita dyskretnie, ale stanowczo zagospodarowywała moją wyobraźnię. Reszta bohaterów czasami musiała walczyć o swoje, bo postawiłam przed sobą pewne cele i bezczelnie ich do tych celów używałam… Zresztą nie tylko pisarze mają w głowach fikcyjne światy. Czasami na ulicy zastanawiam się, jakie fikcje niosą przechodzący obok ludzie. Ktoś wymyśla świat po wygranej w toto-lotka, ktoś inny nową żonę czy przyjaciela, a najczęściej siebie samego w innej, lepszej wersji.

Dlaczego w ogóle wzięła się Pani za to pokolenie rocznika ‘56?
Mogłam oczywiście zająć się swoim, ale wtedy brakowałoby mi dystansu. Ale powodów było więcej, choćby to, że ten rok traktuje się w historii Peerelu jako przełomowy. Jest jeszcze trop osobisty – niemal rówieśniczkami bohaterów „Julity i huśtawek” są moje starsze siostry, ich przyjaciele i znajomi, których życie podglądałam jako ta młodsza. Nie pisałam o nich, ale tamte obserwacje przydały się. Zawsze mi się wydawało, że oni inaczej traktują PRL, że jest im z nim trochę lepiej niż mnie, że są bardziej optymistycznie nastawieni do rzeczywistości w ogóle, że chcą się w niej urządzić, znaleźć swoje miejsce. Czułam, że mają inną mentalność.

Aż taka różnica…?
Tak, te kilka lat jest istotnych…. Na przykład inne są obecnie postawy wobec PRLu… Ja ani nikt z moich znanych rówieśników w żadnym razie nie odczuwa tęsknoty za tamtymi czasami. Natomiast spotykam się często z tym w Pana akurat pokoleniu. Jakby do końca nie zaadaptowało się ono w nowym świecie. W książce napisałam: „oni byli chowani dla innego świata”. I ta tęsknota jest w nim dużo wyraźniej osadzona… Jakby PRL skończył się już za późno. Mimo że w wieku trzydziestu paru lat niby na wszystko jest jeszcze czas. Ale oni już byli osadzeni w pewnych strukturach, w pewnych perspektywach na życie. Oczywiście wielu się przystosowało i świetnie sobie radzi, ale ci ludzie, o których ja piszę, są tacy, że ich życie po końcu PRLu nie nabrało nowego pędu. Może się mylę, może to tylko perspektywa małego miasteczka, ale widzę i słyszę, że trafiam w jakąś czułą strunę, bo ten aspekt wzbudza poruszenie…

Jakie są Pani plany twórcze na czas bliższy i dalszy.
Mam kilka rozpoczętych powieści. Zwykle piszę parę rzeczy na raz. Potem przychodzi moment, gdy któryś z tekstów dystansuje inne i już tylko nim się zajmuję. Sama ciekawa jestem, która z książek wygra tym razem – kolejna część cyklu o Zawrociu, powieść s/f, którą piszę już od paru lat, a może książka, której akcja dzieje się w starożytnej Grecji? Zobaczymy za rok albo dwa. Każda z tych planowanych książek jest zupełnie inna, ponieważ potrzebuję odmiany, innej stylistyki, innych tematów. W ten sposób unikam kryzysów pisarskich, kiedy to już nie można patrzeć na własny tekst i wydaje się, że nie napisze się ani słowa więcej. Ja po prostu wchodzę wówczas do innej fikcji, najbardziej w tym momencie interesującej.