Przeszłość bywa równie nieprzewidywalna, zagadkowa i fascynująca jak przyszłość.
Tego lata, w Zawrociu, pierwsza książka z cyklu o Zawrociu, to powieść o wyprawie w nieznane, w pełną tajemnic przeszłość rodzinną. Główna bohaterka, Matylda – trzydziestolatka z Warszawy, pracująca na co dzień w teatrze – otrzymuje niespodziewanie w spadku po nielubianej i mało znanej babce Aleksandrze malowniczo położoną posiadłość na prowincji. To miejsce szczególne, dworek z tradycjami. Matylda odkrywa tam lakoniczne zapiski dziadków, które pobudzają jej ciekawość i sprawiają, że czytelnikowi powieść jawi się jak układanka. Narratorka krok po kroku stara się odsłonić tajemnice przeszłości. Stary dom wciąga Matyldę w swoje dziwne, intrygujące sprawy, wikła w układy rodzinne. W miarę jak Matylda poznaje złożone relacje między ludźmi związanymi z dziejami domu w Zawrociu, zmienia się sama i inaczej zaczyna patrzeć na siebie i swoje życie.
„Nagrodzona powieść – bogata językowo, poetycka, sugestywna w nastroju, pełna trafnie uchwyconych i subtelnie nakreślonych obserwacji o ludziach – jest jedną z najlepiej napisanych książek ostatnich lat”.
Pierwsza nagroda w konkursie na powieść polską ogłoszonym przez wydawnictwo Zysk i S-ka i „Świat Książki” w 1997, opublikowana w obu wydawnictwach jednocześnie w 1998. Została przetłumaczona także na niemiecki i włoski.
Fragmenty:
I. POKUSZENIE
1
Śmieszny kaprys starej, złośliwej kobiety – tej suchej czarownicy, która w ostatnich latach życia odrzuciła elegancką laskę i podpierała się wygrzebanym z leśnej podściółki, mocnym, brzozowym kosturem. Chodziła z nim przez miasteczko, sama podobna do suchego drzewa, ciągnąca wolno nogi – korzenie, pokryta korą, mchem, pleśnią… Moja babka! Ta czarna wrona, której bały się nawet bezdomne psy. To ona dała mi Zawrocie. Zapewne dlatego, że widziała mnie tylko raz w życiu i ani razu nie usłyszała o mnie pochlebnej opinii. Zło podbudować złem, nienawiść nienawiścią, samowoli dać do ręki wszystkie możliwości! Czy nie tak, babko? Na pewno tak! Tak…
Więc jestem tu! Stoję przed bramą twojej posesji. Przeszukuję torbę i wyjmuję całe to brzęczące żelastwo. Klucz do bramy. Klucz do domu. Klucze do pokoi. I mniejsze – do czego? Wszystkie starannie ułożone według wielkości i podzielone między trzy ozdobne, srebrne koła. Drżą mi ręce, nie mogę trafić do dziurki – jak bohaterka ponurego filmu grozy sprzed pół wieku. Za chwilę powinien poszybować ku mnie nietoperz albo sowa. Coś się powinno osypać, coś zgrzytnąć i przemknąć, ale nic takiego się nie dzieje. A jednak porywa mnie histeryczny śmiech. Pułapka schematów i ja w niej – mysz oddzielona wielką, metalową szpilą od smakowitego kawałka słoniny. Tak! Jestem tu! Jeszcze mogę się cofnąć! Ominąć czasoprzestrzeń napiętnowaną twoim istnieniem! Nie dać się złapać! Ale ty, babko, tak to urządziłaś, że trudno mi się oprzeć! Ten zapach! Ten kuszący zapach…
Powietrze przesuwa się posłusznie pod naciskiem bramki. Ciepły wiatr porywa moją sukienkę i popycha ścieżką prosto do domu. Zamek nie skrzypi. Drzwi się nie opierają. Wszystko ustępuje, jakby na mnie czekało. Mroczną ciemność rozcina pasek światła wlewającego się z nadworza – wyznacza bezpieczną ścieżkę. Idę nią w głąb ciemności. Czy rzeczywiście ten dom na mnie czeka? Czy może na mnie czekać dom złośliwej czarownicy? Czemu mnie to nie dziwi? A niepokoi tylko trochę – tyle, by czuć dreszcz, ale nie tyle, by uciec…
Może jednak powinnam się bać? Zaraz po wejściu do Zawrocia usłyszałam terkot telefonu. Zastanawiałam się przez chwilę, czy go odebrać. Telefon? Tu? Teraz? Czy aby na pewno do mnie?
– To ja – usłyszałam w słuchawce głos ciotki Ireny. – Chciałam sprawdzić, czy wszystko dobrze. Naprawdę chcesz nocować sama w tych pustych pokojach?
– Tak.
Mój upór, by poznawać to miejsce bez niczyjego, a zwłaszcza bez jej przewodnictwa, zdawał się urażać uczucia ciotki równie mocno jak to, że nie ona odziedziczyła Zawrocie. Nieświadomie, a może świadomie, usiłowała obudzić we mnie niepokój.
– Nie będzie ci nieswojo? – pytała po raz kolejny. – Jesteś pewna? Bo i cmentarz niedaleko, dom pusty, brzezinka za oknem… Ty jesteś dziewczyna z miasta, przyzwyczajona do ludzi, a tam głucha cisza!
– Włączyłam radio – skłamałam ze słodyczą w głosie, chociaż rzeczywiście zamierzałam wcisnąć jakiś zbawienny czarny guzik, by wypełnić ciszę muzyką. Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że na razie nie wiedziałam, gdzie jest radio. Ciotka na chwilę zaniemówiła. Nie znosiła u mnie tego lekkiego, zaczepnego tonu.
– Cóż – powiedziała po chwili sucho. – Jak uważasz. Nie każdy byłby taki odważny.
– Nie sądzę, ciociu, by babka miała zamiar mnie straszyć. A gdyby naprawdę chciała się trochę mną pobawić, równie dobrze mogłaby to zrobić u ciebie. Duchy mają inny od naszego stosunek do czasu i przestrzeni. Przychodzą, kiedy chcą, gdzie chcą i do kogo chcą…
Ciotka musiała w tej chwili poczuć mróz w kościach.
– Dajmy już spokój tym rozważaniom – przerwała mi pośpiesznie. – Widzę, że dobrze czujesz się w swoim – podkreśliła to słowo – nowym domu. Zadzwoń, gdybyś miała jakieś problemy.
– Dobrze, zadzwonię.
Odłożyłam słuchawkę i rozejrzałam się po przestronnym korytarzu. Obok mnie leżała podróżna torba, przed chwilą rzucona na podłogę. Starłam ręką kurz z dębowej komody pamiętającej pewnie zeszłe stulecie. Poprawiłam wiszące nad nią, równie stare lustro. Przez chwilę patrzyłam na swoje odbicie. Wydało mi się obce w prostokątnej, rzeźbionej ramie, nie współgrające z niczym, co jeszcze odbijało się w jego zamglonej od kurzu i mroku tafli – przemieszanie epok, stylów i jakości – i to ja byłam tym wtrętem i dysonansem, zbyt jasną plamą na stonowanym, harmonijnym płótnie czasu.
2
Śmieszny kaprys starej, złośliwej kobiety! Zło podbudować złem, nienawiść nienawiścią, samowoli dać do ręki wszystkie możliwości! Czy nie tak, babko?! Na pewno tak! Tak…
Wydaje mi się, że słyszę twój skrzekliwy śmiech. Bo przecież śmiejesz się – z całej rodziny i ze mnie. Może nawet przede wszystkim ze mnie. Patrzysz teraz z zaświatów na każdy mój krok, zadowolona z tego, że zmieniłaś – już nieodwracalnie – moje życie. Zmieniłaś je jednym strzępkiem kremowego papieru, na którym złożyłaś swój staranny, wykaligrafowany podpis. „Ja, Aleksandra z Kamilowskich Milska, zdrowa na ciele i umyśle, zapisuję całe posiadane przeze mnie mienie wnuczce Matyldzie”. Jak w złej, dziewiętnastowiecznej powieści! Widziałam ten zawijas, którym zaczęłaś swoje imię – podwójna pętla, groteskowo zaciśnięta na literze, powtórzona w moim imieniu, dusząca M w rokokowym splocie. Musiałaś się nieźle bawić przy sporządzaniu tego dokumentu – pewnie czart prowadził twoją rękę. Tylko czy koniecznie musiał podszepnąć ci moje imię?!
Tak, nie mam wątpliwości, że to diabelski podarunek. Pierwszy i zarazem ostatni, jaki od ciebie dostałam. Nigdy w życiu nie dałaś mi nawet cukierka. Co tam cukierek! Wystarczyłby mi twój uśmiech, pieszczota, jedno ciepłe, realne dotknięcie. Przez całe lata marzyłam o twoim głosie w słuchawce, o liście, o paczce zaadresowanej twoją ręką. A potem już tylko chciałam cię zobaczyć, choćby z daleka, z ukrycia, zza szyby. Nawet nie wiedziałam dokładnie po co – cóż bowiem można dostrzec przez chwilę i z oddali, jakie wnioski wyciągnąć z koloru sukienki, kształtu kapelusza, paru rozmytych przez perspektywę, wypracowanych i sztywnych gestów. Chciałam także zobaczyć miejsce, w którym żyłaś – to mityczne Zawrocie, niedostępne i tajemnicze, oddzielone od świata parkanem, żywopłotem i wielką bramą zamykaną na klucz, strzeżone przez wielkie psy.
Marzenia dzieciństwa – czyste i żarliwe. Zapomniałam o tobie w końcu, jak się zapomina o krasnoludkach, wilku, dobrej wróżce i złej czarownicy. Przestałam potrzebować bajek. Przestałam potrzebować twojej miłości. Zapomniałam o tęsknocie. Nie zdążyłam cię nawet, babko, znienawidzić. To było moje największe osiągnięcie tamtego młodzieńczego czasu. Moja młodsza, przyrodnia siostra, Paula, nie znosi nawet dźwięku twego imienia. Dla mnie jesteś jak postać z dawno przeczytanej książki, daleka i obojętna. Co ty na to, babko? Zawiodłaś się na mnie, nieprawdaż? Czyż nie liczyłaś na moją nienawiść? Czyż nie chciałaś się w niej ogrzać? Prozaiczne jest dawanie prezentów kochającym ludziom i pewnie nie w twoim stylu. Podarować tyle osobie nienawidzącej! Ubawić się jej zdziwieniem i psychiczną niewygodą! Poobserwować ją z wysoka! Tak, to bardziej zajmujące… Tylko, że źle trafiłaś. Paula byłaby lepsza. Dużo lepsza!
No właśnie, babko! Dlaczego ja?! Czyżby zdecydowało o tym tamto spotkanie? Widziałyśmy się ten jeden, jedyny raz. Ja byłam małą dziewczynką, ty zaś starzejącą się kobietą, patrzącą na mnie przenikliwie i chłodno.
– To jest twoja babcia – powiedziała matka, ale nie popchnęła mnie w twoim kierunku. Ty też nie wyciągnęłaś ku mnie ramion. Już po chwili przestałam zwracać na ciebie uwagę i gdyby nie fotografia, schowana na dnie szuflady w sypialni rodziców, rysy twojej twarzy na zawsze ulotniłyby się z mojej pamięci.
Ty miałaś większe szanse, by zapamiętać nasze spotkanie i wyrobić sobie zdanie o moim charakterze. Może właśnie wtedy poczułaś we mnie coś pokrewnego. Pamiętasz, jak zaszczyciłam swoją pięcioletnią pupą weselny tort kuzynki Zosi? Musiałam ci się wówczas wydać najnieznośniejszym bachorem na świecie. Nie dlatego, że rozsiadłam się na paterze, ale dlatego, że nie dałam się z niej ściągnąć. Ponad wszystko pragnęłam, by goście weselni dostrzegli w końcu moje istnienie. Gdy oczy biesiadników skupiły się na maślanej róży i napisie „Sto lat młodej parze!”, wdrapałam się na kolana ojca, a potem pacnęłam na ciasto. To był cudowny moment! Odważnie patrzyłam na zawieszony nad moją głową nóż i wianuszek wpatrzonych we mnie, zdumionych i groźnych twarzy. Pamiętam je do dzisiaj – podbite absyntem, groteskowo przetworzone przez dziecięce zmęczenie, wyobraźnię i papierosowy dym. Może zostanę pokrojona? Nawet chcę być pokrojona! Jestem weselnym tortem! Dostanę się każdemu po kawałku! Rozpłynę się w ustach! Wejdę do trzewi! To bardziej interesujące, niż być małą dziewczynką deptaną przez zapatrzone w siebie pary. W ogóle nie chcę być dzieckiem! Chcę być tortem! Słyszycie! Jestem tortem! Jestem tortem! Zjedzcie mnie! Dlaczego nie chcecie mnie jeść?!
Trzeba mnie było wynieść razem z tortową papką. Trzymałam się kurczowo patery, jakbym bez niej nie mogła istnieć. Siedziałam potem na niej w kuchni uparcie i nieruchomo. Moja matka wiedziała, że lepiej mnie tam zostawić. Nie było innego wyjścia. A właściwie było – mogła mnie pokroić na kawałki i udowodnić, że nie jestem słodkim przekładańcem. Ale to nie było w jej stylu. Nawet mnie nie uderzyła. Pozwoliła mi zasnąć na miękkim biszkopcie, w kąciku obok dębowego kredensu, którego zniszczona politura pamiętała początek wieku.
Nie wiem, co wówczas myślałaś, ale musiałaś coś myśleć. Może mruknęłaś gniewnie: – No tak, to było do przewidzenia! Moja córka wyszła za znajdę i prostaka, więc nic dziwnego, że urodziła złośliwego potworka, który zepsuł główny punkt weselnej uroczystości! – Mogłaś znowu, po latach niepewności i rozterek, wesprzeć swój upór, jeszcze raz samej sobie dowieść, że dobrze się stało, jak się stało, że wtedy, kilka lat temu, to ty, tylko ty, miałaś rację. Może nawet wówczas, patrząc, jak śpię z policzkiem przytulonym do chłodnej powierzchni kredensu, odcięłaś ostatnią nić porozumienia z córką. – Nie chcę tego widzieć – powtarzałaś sobie. – Nie chcę! Nie chcę! Jeśli ona, Krystyna, zamieniła aksamitne dźwięki fortepianu na tę różową, pulchną i bezkształtną kupę mięsa, przypominającą tupetem i bezczelnością tamtego, znienawidzonego człowieka, to nie chcę jej znać! Nie chcę! Nie chcę!
Nigdy więcej mnie nie zobaczyłaś. Pauli w ogóle nie widziałaś – urodziła się już po owym weselu. Za to codziennie mogłaś spotykać się ze swoją młodszą córką Ireną i jej dziećmi, Pawłem i Emilą. Miałaś prawie trzydzieści lat, by ich pokochać. Oni mieli tyle samo lat na zdobycie twojej miłości. A jednak wszystko oddałaś mnie. Stoję teraz na progu domu i patrzę na rozległą posiadłość. Nie może być darem miłości, więc czym jest? Darem nienawiści? Kogo chciałaś ukarać? Ciotkę Irenę? Pawła? Emilę? Moją matkę? Kuzynów, których nie znam? A może wszystkich? I jeszcze to senne miasteczko, którego dachy widzę w dolinie. Stoję na progu domu i zastanawiam się nad tym, co sobie zaplanowałaś. Prowincjonalna łamigłówka z wieloma niewiadomymi – puzzle z ładnym pejzażem i mnóstwem zagubionych fragmentów. Jest dom, drzewa, pierzaste chmury i złocąca się rzeka, ale nie ma już, czy może raczej jeszcze nie ma ludzi. Ty wiesz wszystko, ja nic. Ty znasz już rozwiązanie, gdy ja dopiero zacznę układać pierwsze puzzle. Ale tak czy owak zacznę…
3
Zadbałaś o to, bym ujrzała Zawrocie w pełnym blasku. Nawet twoja śmierć wydaje się sprytnym zamysłem. Kiedy indziej – rozciapkaną jesienią, zimą, gdy do Zawrocia trzeba przedzierać się przez mróz i zaspy, wczesną wiosną, gdy odsłaniają się zbutwiałe trawy i śmieci – kiedy indziej uciekłabym stąd natychmiast – sprzedałabym posiadłość, wynajęła albo oddała rodzinie. Pewnie bym nawet nie zobaczyła, co jest za bramą. Ty jednak chytrze umarłaś w środku lata. Zawrocie zaś czekało na mnie ocienione żywopłotem, z tunelami liści, z kępami bezładnie pleniącego się kwiecia i zielska, z nieruchomym, ciepłym stawem otoczonym piaszczystymi zatoczkami, ze strzępami słońca zwieszającego się z dachu domu i rynien. Więc pchnęłam bramę, przekroczyłam granicę twojej domeny i mojej – mojej od dziś, mojej przez chwilę, a może na zawsze…
Dom… Nie, nie miałam jeszcze odwagi poznać dokładnie domu. Wycofałam się po linii światła, zamknęłam drzwi, przekręciłam klucz. Przez chwilę stałam niezdecydowana na środku lipowej alejki, nie wiedząc, co ze sobą zrobić w tym obcym świecie, skąpanym w upale. Obok mego buta zobaczyłam nakrapianą gąsienicę. Skręciła w bok, a ja poszłam za nią. To ona wyznaczyła kierunek. I nagle odnalazłam wąski pasek udeptanej trawy – ścieżkę ku ogrodowi.
Położyłam się pod jabłonką, zapatrzyłam w prawie bezchmurne niebo. I było mi dobrze. Dobrze jak nigdy przedtem – jakbym znalazła się na chwilę w raju. Drzewo pacnęło mnie w głowę wielką papierówką. Dziękuję, Zielonooka! – pomyślałam i zatopiłam zęby w słodkim, soczystym miąższu. Na leżący obok kamień wpełzła salamandra. Kręciła się na nim przez chwilę, jakby chciała pokazać swoje piękno. Była piękna! Choćby dlatego, że widziałam żywą salamandrę po raz pierwszy w życiu. Potem wskoczył na moje ubranie pasikonik i prezentował chude nogi. Pszczoła chciała zebrać miód z kwiatów na sukience… To musiał być raj, jeśli zwierzęta podchodziły do mnie tak blisko i ufnie. To musiał być jakiś diabelski raj, zaplanowany przez ciebie, babko, by mnie zwieść i opanować. Krążyłaś w pobliżu, zaklęta w salamandrę, pasikonika i pszczołę, co chwila zmieniając postać. Zbliżałaś się, tańczyłaś w słodkim powietrzu, by mnie wieść na pokuszenie. Jeśli jest raj, jest też zakazany owoc – zdawałaś się mówić. – Zostań tu i skosztuj go. Przecież lubisz diabelskie owoce!
Lubiłam diabelskie owoce. Zawrocie zdawało się takim wielkim jabłkiem, którym się jednak można udławić. Za duże dla jednego człowieka, za piękne, za dzikie dla mieszczucha, którym byłam. Siedziałam w środku zieleni, opita czystym powietrzem, z mieszanymi uczuciami, jak człowiek, który przed chwilą dowiedział się, że żona powiła szczęśliwie pięcioraczki. Chciało mi się śmiać ze zmęczenia i nadmiaru. Chciało mi się śmiać… Dwa dni temu wyglądałam przez okno swego podniebnego mieszkanka-dziupli, z którego było widać w oddali fabryczny pejzaż, wysokie kominy wypluwające smugi dymu, a dzisiaj kręciło mi się w głowie od nadmiaru tlenu. Upiłam się nim i leżałam w środku zielonej, tlenowej butli. Była to w dodatku moja własna tlenowa butla. Tak chciało mi się śmiać… Motyl usiadł na moim ramieniu i wachlował miarowo skrzydłami, biedronka wędrowała po moim bucie. Zastygłam w pół chichotu, by nie spłoszyć raju, a potem zasnęłam ufna, że nic złego nie może mi się tu przydarzyć.
4
Zmierzchało. Pierwsza kropla dosięgła mojej twarzy. Po chwili spadł krótki, rzęsisty deszcz, przed którym ochroniła mnie Zielonooka. Może to był rajski płacz po tobie, babko – niebo płakało zamiast mnie. Ja miałam suche, zaspane i zdziwione oczy. Bo przecież nie osierociłaś mnie! Byłaś dotychczas w moim życiu nikim, twarzą z fotografii, zamazanym wspomnieniem z dzieciństwa. Wraz ze swoją śmiercią raczej przyszłaś, niż odeszłaś…
Wątpię, byś liczyła na moje łzy. Wdzięczności chyba też się nie spodziewasz. W końcu dałaś mi coś, czego i tak nie mogłaś ze sobą zabrać. Więc może to ty powinnaś się cieszyć, że raczyłam wejść do tego opuszczonego świata. Kurz, starzyzna, nienawiść, a nad tym koronki liści… Nie, nie jestem ci wdzięczna…
Nie potrafię po tobie płakać, więc może jednak powinnam się bać? Siedzę w środku sadu. W promieniu kilometra nie ma żywej duszy, za to ty na pewno tu jesteś. Tak dziwnie drży powietrze na ścieżce. Coś szeleści w łopianach. Jakiś cień przykleił się do agrestowego krzewu. Umarłaś tak niedawno. Jeszcze się nie zdążyłaś odzwyczaić od tego świata. Może zechcesz uczepić się mego strachu. Muśniesz kościaną ręką moją skroń, ja krzyknę i tym krzykiem podaruję ci trochę życia. Dotkniesz chłodnymi ustami mego czoła, a ja zadrżę. Poruszysz woskowymi palcami liść, a ja zastygnę w przerażeniu. Boją się mnie, więc jestem! Jeszcze jestem! Jestem…
Rozglądałam się, czy rzeczywiście nie trzepocze gdzieś rąbek czarnego jedwabiu, w który kazałaś ubrać się do trumny, ale powietrze obok mnie pełne było jedynie motyli, pszczół i muszek. Zresztą, gdybyś chciała straszyć, na właścicielkę tej posesji wybrałabyś którąś z moich kuzynek. Doskonałą kandydatką byłaby na przykład moja cioteczna siostra Emila, która stała przy twojej trumnie kredowobiała. Ta by się teraz bała! – Wyobraziłam sobie, jak przy pierwszym szeleście w jaśminach rozprostowują się i podnoszą jej złociste włosy.
Tak, to byłoby zabawne. Uśmiechałam się do tej wizji, gdy w agreście rzeczywiście coś zaszeleściło. Parę gałązek zakołysało się leciutko, ale nikogo nie było widać. Poczułam chłód w żyłach i sztywnienie włosów na głowie. Przez chwilę nawet myślałam o ucieczce, ale postanowiłam wytrwać.
– Jeśli już musisz się ze mną zobaczyć, to… – urwałam. Zza krzaka wyszła dostojnym i nieśpiesznym krokiem czarna kotka.
Mogłam się czegoś takiego po tobie spodziewać, babko. Kotka otarła się przyjacielsko o moje nogi. Odwróciła się nawet ku mnie ogonkiem, bym mogła dokładniej obejrzeć jego biały koniec. Nie była więc całkiem czarna. Może w takim razie nie była tobą – zamienioną na chwilę w zwierzaka, który chce mnie oswoić miękkim, kocim dotykiem. Za to na pewno była twoją wysłanniczką. Wskoczyła na moje kolana i ułożyła się na nich wygodnie. Wygrzewała się, wpatrując od czasu do czasu zielonymi szparkami w moje oczy. Potem przeciągnęła się i zeskoczyła na trawę. Zachęciła mnie kiwnięciem ogonka do pójścia za nią. Obejrzała się jeszcze na zakręcie ścieżki i przyśpieszyła, widząc, że rozumiem jej kocią mowę.
Mijamy kępę jaśminów i jesteśmy już na łące. Idę, depcząc rumianki, ku Lilijce, rzeczce, która wypływa z mego stawu. Płynie w tym miejscu jeszcze czysta, otulona łozami. Dopiero w miasteczku staje się brudnym ściekiem. Patrzę na rzekę i na kota, moczącego łapkę. Patrzę i czuję, babko, twój wzrok na plecach, jakbyś badała, co myślę, oglądając twój eden. Z jakim Bogiem czy z jakim czartem dogadałaś się, by słońce akurat teraz zwieszało się na gałęziach łóz pomarańczowymi strzępami i tworzyło na wodzie wąskie rozlewiska podobne do złotych karpi? Wielka ważka żegluje nad piaszczystą zatoczką, a potem zawraca i muska nóżkami wodę.
Aż za ładny jest ten wieczorny landszaft. Szukam w wodzie pijawek i żab, a w liściach, zwieszających się nad rzeką, liszek. Wyobrażam sobie, że w trawie czyha na mnie padalec albo coś równie obrzydliwego. Może w domu są szczury i myszy, a na pewno olbrzymie, kosmate pająki! W starych domach pełno jest takiego paskudztwa. Usiłuję wyobrazić sobie zbutwiałe belki na strychu albo robactwo pod przegniłą podłogą.
Wiem, że dom jest w dobrym stanie, ale te wizje pozwalają mi spojrzeć na Zawrocie z rezerwą. Bo czyż naprawdę mogłabyś dać mi raj? Ty tylko chcesz, bym myślała tak o tym skrawku ziemi, który przypadł mi w udziale. Jest ci to do czegoś potrzebne.
Szukam więc oczyma chwastów, patrzę na drzewa owocowe i teraz wydają mi się stare i spróchniałe. Tak, to musi być zwykłe truchło, które owocuje dzięki twojej woli ostatni raz, by mnie oczarować i oszukać! Trup domu, trup ogrodu, przegniłe słupy powietrza, zleżały czas, który podpiera rajski miraż. Tylko po co to wszystko, babko? Nie pojmuję…
Inne wydania: