„Tam, gdzie nie sięga już cień”- Hanna Kowalewska
Autor: Michał Antosiewicz
Tej książki nie można czytać obojętnie! Znakomite dialogi, świetnie zbudowane postaci, zaskakująca fabuła i wielkie emocje. Mocne studium skomplikowanych relacji uczuciowych.
Hanna Kowalewska, której długo oczekiwana powieść ukaże się już 23 kwietnia nakładem Wydawnictwa Literackiego opowiada o rodzinnych tajemnicach, nietypowych związkach, zmrożonym sercu i bolesnej przeszłości zepchniętej w niepamięć, a także o kobiecej sile i zdolności do odrodzenia się.
Pani najnowsza książka nosi tytuł „Tam, gdzie nie sięga już cień” – czy to oznacza, że będzie opowiadała o jasnej stronie życia, czy zupełnie inaczej trzeba interpretować ten tytuł?
Zaczyna się oczywiście od cienia. Cień jest, ma się dobrze, na początku wszyscy w tej powieści są w jego zasięgu, czy o tym wiedzą, czy nie. To w dodatku długi, niepokojący i mroczny cień. Taki, który idzie za człowiekiem wszędzie. W mojej powieści na ten cień składa się wiele różnych cieni, które się przenikają i wzmacniają – choćby cień utraconej niewinności, cień śmierci, cień miłości, które w ogóle nie powinny się wydarzyć, cienie różnorakich strat i zranień. Żeby się z takiego cienia wyzwolić i znaleźć po jaśniejszej stronie życia, wiele musi się zdarzyć.
Brzmi to trochę ponuro, ale starałam się, by w tej powieści była równowaga miedzy jasnym i ciemnym. Na początku wydawało mi się, że to będzie trudne, może niemożliwe, bo jedna z bohaterek jest umierająca, druga wraca do miejsca, o którym starała się przez dziesięć lat zapomnieć… A jednak udało mi się doświetlić powieść naprawdę mocno. Wydarzenia dramatyczne splatają się ze zwyczajnym życiem, a także sytuacjami tragikomicznymi czy humorystycznymi. Jest umieranie i jednocześnie cały urok życia. Myślę, że to zasługa naprawdę fajnych bohaterów, którzy potrafią smakować życie w każdych okolicznościach.
Czy jest coś, co szczególnie łączy ostatnią powieść z bestsellerowym cyklem o Zawrociu?
Na pewno tajemnice. Piszę coś w rodzaju rodzinnych kryminałów, z przysłowiowymi trupami w szafie. Tu też jest podobnie, tyle że w książkach z cyklu o Zawrociu te tajemnice odkrywała Matylda, główna bohaterka i jednocześnie narratorka. Wszystko było filtrowane przez jej wrażliwość. W „Tam, gdzie nie sięga już cień” jest narrator ukryty, który pozwala mówić i myśleć wszystkim bohaterom, więc to oni powoli ujawniają sekrety i jednocześnie opowiadają historię Inki, głównej bohaterki.
Jest jeszcze coś, co łączy nową powieść z poprzednimi. Ta książka również czerpie z różnych typów powieści. Ktoś stwierdzi, że to powieść obyczajowa i to będzie prawda. Ktoś inny powie, że psychologiczna – nie skłamie. Saga rodzinna? – zgoda. To są właściwe określenia, a jednocześnie żadne nie wyczerpuje tego, co jest w tej powieści.
W pani powieściach często pojawiają się skomplikowane związki uczuciowe. Czy tak jest również w „Tam, gdzie nie sięga już cień”?
To powieść nie tylko o skomplikowanych, ale i nietypowych związkach! Choć proste i typowe też tu są… Ale tych pierwszych jest więcej i to są związki z pierwszego planu.
Związki niszczące, z przekraczaniem norm.
Uwikłani – takie słowo przychodzi mi do głowy, gdy myślę o niektórych bohaterach tej powieści. Trochę tu gęsto – trójkąty, czworokąty. Dużo jak na jedno niewielkie, nadmorskie miasteczko. W dodatku pokazuję ich w wszystkich w momencie, gdy dochodzi do przetasowań i gdy niektórzy usiłują się z takich trudnych, poplątanych relacji wyplątać. Sporo tu emocji, bólu, szarpaniny.
Dlaczego bohaterki trwają w tych toksycznych związkach? – jedna z nich mówi nawet „Wszystkie jesteśmy samotne i przetrącone”. Jakie ponoszą koszty?
Bo się zakochały. Bo uwierzyły w skłamaną miłość. Bo są przekonane, że za chwilę wszystko się zmieni. Bo w takim związku doznają tak silnych emocji, że zwykły związek już by ich nie zadowolił. Bo mają za mało pewności siebie i myślą, że nie zasługują na nic innego. Bo łączy je z toksycznym partnerem namiętność, z której nie potrafią zrezygnować, bo jest jak narkotyk, nałóg, owładnięcie. Bo się boją samotności. Bo mają kiepskie rodzinne wzorce i nie potrafią inaczej… Mogłabym wypisać jeszcze wiele innych przyczyn. Natomiast odpowiedź na pytanie o koszty jest prosta – ponoszą duże koszty. Zbyt duże, by warto było w tych związkach tkwić. I tylko problem jest w tym, jak się z takiego związku wyplątać! Bo toksyczne relacje wiążą jak pęta.
Matylda, główna bohaterka cyklu o Zawrociu, nie chciała się angażować głębiej w związki lub była w nich bez miłości. Inka, również żyje w luźnym związku. Czy te bohaterki są do siebie podobne?
Matyldę i Inkę łączy moim zdaniem tylko to, że obie są po przejściach i obie mają do czynienia ze sztuką, choć Matylda kocha teatr, a Inka malarstwo. Poza tym to zupełnie inne młode kobiety, które inaczej usiłują sobie poradzić z tym, co je kiedyś spotkało. Matylda jest energiczną, pełną pasji życia ekstrawertyczką, która po samobójczej śmierci męża, ciągle go kochając, wchodzi w wiele związków z mężczyznami podobnymi do niej – zbyt zranionymi, by stworzyć coś stałego. Tak jest na początku cyklu, bo Matylda w kolejnych książkach się zmienia, robi wewnętrzne porządki, stara się pożegnać z tym, co powinno odejść, by zrobić miejsce na nowe uczucia.
Inka ma inną metodę na życie po traumie – odcina się od uczuć, nie szuka jak Matylda nowych mężczyzn, czasami uprawia seks z przyjacielem, życie jej schodzi na zapominaniu tego, co zdarzyło się kiedyś, oraz pilnowaniu, by TAMTO nie wymknęło się spod kontroli. Matylda przygląda się swoim i cudzym emocjom, rozumie je, opisuje, Inka stara się żyć w świecie bez emocji. Dwie różne strategie przetrwania młodych kobiet, które kiedyś doznały za dużo strat, którym los odebrał zbyt wiele. Żywiołowa Matylda, cały czas aktywna, poszukująca przyczyn i przyjemności, chyba by nie zrozumiała Inki – ściszonej, zamkniętej na siedem spustów, kontemplującej martwe natury. Inka na początku powieści jest jak jeziorko ścięte lodem. Dużo musi się stać, by ten lód się roztopił i pokazał, jaka jest naprawdę.
I dlatego że są tak inne, Matylda sama może opowiadać historie o sobie i bliskich jej ludziach, a o Ince muszą opowiedzieć inni.
Zostańmy jeszcze przy związkach. „On w Jantarni, ona w Grudziądzu, łączył ich Play” – tak jeden z bohaterów pani powieści, myśli o swoim małżeństwie. Inny bohater mówi o pokoleniu niezobowiązujących związków. To typowe czy nietypowe dla współczesnych młodych ludzi?
Myślę, że raczej typowe. Pierwszy cytat dotyczy nieudanego małżeństwa, które istnieje już tylko na papierze i które łączy jedynie dziecko. Krajobraz po zdradzie. Ale przecież równie dobrze można by zmienić jedno słowo i byłoby „On w Londynie, ona w Jantarni, łączy ich Play”. Podobne zdanie, ale opisujące zupełnie inne, równie typowe teraz związki na odległość z powodów ekonomicznych. Takie czasy. Młodzi ludzie są w nieustannym ruchu, szukają swego miejsca na ziemi, często w pojedynkę, stąd związki na trochę, dla zaspokojenia emocjonalnych i seksualnych potrzeb. Seks z przyjacielem. Seks z nieznajomym poznanym przed chwilą w barze. Ja jednak w swojej powieści piszę o tym niejako mimochodem i zdawkowo. Wolą się zajmować mniej typowymi relacjami międzyludzkimi.
Skąd te obawy przed zaangażowaniem, które mają dzisiejsze 30-latki. Czy to cecha charakterystyczna tego pokolenia?
Nie wiem, czy to cecha charakterystyczna dla tego pokolenia, raczej bym mówiła o narastających tendencjach, które wynikają z różnych przyczyn. Jeśli chodzi o kobiety, to jedną z przyczyn lęku przed zaangażowaniem, jest to, że w tej chwili wyjście za mąż niczego nie gwarantuje. Dziś mąż jest, jutro go może nie być. Tak samo jest z partnerami życiowymi – nic stałego, bo mężczyźni są obecnie chyba mniej odpowiedzialni niż dawniej. Kiedyś to była podstawowa cecha mężczyzny. Jeśli nie był odpowiedzialny, to był chłystkiem, nie mężczyzną. Kobieta czuje się dziś bezpieczna, gdy ma zawód i sama zarabia. Najpierw zatem myśli o wykształceniu i pracy, a dopiero w drugiej kolejności o małżeństwie, dzieciach i domu. A po drodze staje się bardziej wymagająca, mniej ciepła i uległa niż dawne kobiety, a więc inna od tych, z którymi mężczyźni najchętniej ułożyliby sobie życie. Myślę, że gdzieś tu kryją się problemy z zaangażowaniem. I także w tym, że współcześni ludzie mają większy problem z wiernością, poświęceniem, troskliwością niż ci sprzed kilkudziesięciu i więcej lat. Dostępność seksu też robi swoje.
Druga ważna przyczyna lęku przed zaangażowaniem to dysfunkcyjne rodziny, z nadopiekuńczymi mamuśkami, nieobecnymi ojcami, z rodzicami, którzy nie mieli czasu, ani pomysłu na wychowanie dzieci. Za dużo negatywnych wzorców. Mam naprawdę złe zdanie o polskim życiu rodzinnym. Jak ludzie mają tworzyć szczęśliwe związki, gdy nie wiedzą na czym to polega? Boją się, że zbudują coś równie kiepskiego jak ich rodzice. Oczywiście próbują coś sklecić, ale nie wychodzi. Przynajmniej większości. W mojej powieści też są tacy bohaterowie.
Małżeństwa pokolenia rodziców rówieśników Inki, często były związkami opartymi o inne wartości niż miłość. Wydaje się, że mężczyźni doskonale się w takich związkach znajdowali, a kobiety? A może jednak wszyscy płacili cenę za życie w takich związkach?
Kiedyś małżeństwo było instytucją – wszyscy to akceptowali i rozumieli. Większość małżonków z biegiem lat zaczynały łączyć też uczucia, ale niekoniecznie miłość – przyjaźń, przywiązanie, lubienie, szacunek, porozumienie dusz, czasami namiętność. Choć bywała to też niechęć czy nienawiść. Mimo to małżeństwa trwały.
Pokolenie rodziców Inki, czyli właściwe moje pokolenie, wiązało się z miłości. Część też z konieczności, bo trzydzieści lat temu zajście w ciążę zwykle oznaczało, że młodzi się pobiorą. Myślę, że odsetek szczęśliwych i nieszczęśliwych małżeństw jest mniej więcej podobny, tyle że teraz małżeństwa się częściej rozpadają, ponieważ ludzie nie są już skłonni męczyć się we dwoje, gdy uczucie wygasa. Kiedyś była większa presja religijna oraz społeczna.
Mężczyźnie kiedyś wolno było więcej, ale spoczywała też na nim większa odpowiedzialność za los rodziny. I nie wydaje mi się, że kiedyś kobiety miały gorzej. Tylko inaczej, a niektóre nawet dużo lepiej. Obecnie niemal wszystkie kobiety pracują na dwa etaty – w domu i w pracy. Często wychowują dzieci bez pomocy dziadków, jak to się działo dawniej. A jeszcze można było skorzystać z pomocy siostry, niezamężnej ciotki, sąsiadki, kuzynki, starszych dzieci – nie mówiąc o tych kobietach, które mogły sobie pozwolić na nianie i gosposie domowe, nie pracując przy tym zawodowo. A dziś pomoże – co najwyżej – pralka czy mikrofalówka. Czasami zastanawiam się, skąd współczesne młode kobiety czerpią siły. I podziwiam je za to, że chcą mieć dzieci i mimo tylu obciążeń rodzą je i wychowują. Siłaczki! Tak je widzę. A bywa, że mają jeszcze jakieś pasje, usiłują mieć kawałek własnego życia – takie podziwiam jeszcze bardziej. I cały czas nie są pewne, czy nie zostaną z dziećmi same. Taka jest cena wolności.
Berta pozwala wrócić do domu mężowi, który związał się z inną kobietą. W dodatku przyjmuje go razem z dzieckiem tej kobiety, którym on zaopiekował się po jej śmierci. Dlaczego Berta godzi się na takie rozwiązanie?
Jest taki fragment w powieści, gdy Berta myśli o chwili, gdy Roman pojawia się na progu kuchni z cudzym dzieckiem. Berta wie, że ci dwoje są złączeni i ona może przyjąć ich razem, bądź razem odtrącić. Ma syna, który potrzebuje ojca. Ma dom, w którym przydałaby się męska ręka. Potrzebuje męża. I jednocześnie jest zraniona do głębi. Upokorzona. Z tysiącem sprzecznych uczuć w środku. Musi to sobie wszystko przekalkulować w minutę – zyski i straty. Może godzi się na powrót męża, bo rywalki już nie ma? Umarła. A może raczej dlatego, że zawsze chciała mieć córkę, a obok Romana stoi właśnie mała dziewczynka? Już niczyja. Można ją sobie wziąć razem z marnotrawnym mężem. A Bercie zawsze najbardziej zależało na posiadaniu dzieci. Wszystkich motywacji Berty nie znam. Myślę, że są trochę nietypowe. Ona sama określa emocje z tamtej chwili: kłębowisko żmij. Umiała jednak jakoś sobie z tym poradzić i powiedzieć: Wejdźcie. Może miała w sobie więcej miłości do zagospodarowania, niż jej się wydawało?
Jaki według pani jest „dobry związek”?
Nie ma jednej definicji, bo ludzie mają różne potrzeby i pragnienia. Ktoś szuka namiętności. Zadowala go tylko wysoka temperatura uczuć i emocji. Ktoś inny chce stabilizacji, planów na przyszłość, więc szuka partnera zaradnego i zasobnego. Dla kogoś innego dobry związek to taki, gdzie są te same pasje, zainteresowania i ten sam rytm życia. Ktoś szuka podróżnika. Ktoś inny ciepłego misia, by się przytulać i słuchać miłych słówek. Mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Uwielbiam zresztą tę zmienność życia i różnorodność. I tylko mało ludzi potrafi naprawdę wsłuchać się w swoje aktualne potrzeby i iść za nimi. Choć czasami płaci się za to dużą cenę. Zacytuję jedną z moich bohaterek, Trudę Tryskę: „Ale życie w ogóle takie jest, bolesne. Ciągle trzeba wybierać. Albo jest się sobą i rani innych, albo tłumi się swoje potrzeby i tęsknoty i rani się siebie”.
Jak powstał pomysł na tą książkę. Z czego czerpie pani inspiracje przy wyborze tematów?
Pierwsze strony tej powieści powstały jeszcze w latach osiemdziesiątych. To nie była jeszcze historia nadmorska, choć była już Inka, Berta, Zbyszek i Weronika, a więc najważniejsze postacie tej opowieści. Ale co innego ich łączyło i dzieliło niż w książce, którą napisałam teraz. Pozostał jedynie bardzo ogólny fabularny schemat i temperatura uczuć. Tajemnice i namiętności!
To miała być książka, która na zawsze zostanie w szufladzie. Nie myślałam o tym pomyśle od lat. Zastanawiam się teraz, czemu nagle do mnie tak mocno wrócił, że musiałam napisać tę powieść – i to niemal od nowa. Może przez śmierć moich rodziców. Odeszli w krótkim czasie, jedno po drugim. Umieranie bliskich osób zostawia długi cień. Potrzebowałam jasności – wyruszyłam na jej poszukiwanie razem z moją bohaterką. Ona też potrzebowała jasności.
W pewnym momencie książka nazywała się „Galeria. Cztery boczne sale”. Bardzo byłam przywiązana do tego tytułu, ale potem okazało się, że „sal” jest więcej, pomysły rozrywały pierwotną koncepcję, aż w końcu powstała inna powieść. I tylko kury starej Weroniki tak samo dziobią trawki jak dziobały w tych pierwszych zapiskach sprzed lat.
Która postać sprawiła pani najwięcej problemów przy pisaniu? I która najmniej?
Najwięcej problemów sprawiła mi główna postać, czyli Inka. Zwłaszcza na początku powieści. Inka jest tam jak zmrożony krzak róży, który nie wiadomo, czy obumarł zupełnie, czy jeszcze puści jakieś pąki i rozkwitnie. Zmrożenie. To było spore wyzwanie pisarskie, by opisać taki stan i by nie zanudzić czytelników. Na szczęście miałam inne postacie do pomocy.
Gdy już uporałam się z rozmrażaniem Inki, pojawiła się inna ważna postać, Zbyszek – równie skomplikowany bohater. W dodatku nie za wiele miałam miejsca w powieści, by się nad nim pochylić. Z tego powodu każdy poświęcony mu fragment musiałam wykorzystać maksymalnie. To zresztą dotyczyło i innych postaci – jest ich sporo, więc musiały być wyraziste.
Doskonale mi się zaś pisało o Tomku, jego toksycznej, nadopiekuńczej mamuśce, o jego kumplach, nietypowym ojcostwie i rozmowach ze zmarłym ojcem, który był niezłym dziwakiem. W ogóle młodzi bohaterowie w tej książce to barwne grono, które nie wiadomo jak i kiedy wcisnęło się do tej powieści i już w niej zostało, z pożytkiem dla klimatu, bo to najlżejsze i najzabawniejsze fragmenty powieści.
Jedną z ciekawszych kobiecych postaci książki, jest stara Weronika, zielarka, która włóczy się po okolicach Jantarni i rysuje na piasku listy do pana Boga. Jest taką łączniczką pomiędzy naszą zwykłą codziennością i tym co nienazwane, ale równie ważne. Co tak naprawdę widzi Weronika i skąd taka tęsknota za czymś więcej niż nasz wymiar?
Tak do końca nie wiem, co widzi Weronika, ale to nie tylko zielarka, lecz także ktoś, kto jest bardzo silnie połączony z naturą i jednocześnie z jakimiś siłami czy światami, które są tuż obok i ponad. Morze wyrzuca dla Weroniki na brzeg bursztyny, monety i inne dary, chmury rozstępują się, gdy o to prosi, jej rysunkowe prośby do Pana Boga też są wysłuchiwane, a przedmioty i zioła, które rozdaje, mają moc. Nie jest wiedźmą, raczej kimś w rodzaju łącznika między światami i mocami, choć może nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jest też przedstawicielką istot niższych, które mieszkają na półwyspie. Pomaga zwierzętom. Chroni rośliny. Trochę mi przypomina dawne boginie związane z przyrodą. Ma też coś z anioła. Dzięki Weronice ta powieść ma jeszcze jedną warstwę – metafizyczną.
Czy można powiedzieć, że równie ważnym tematem tej nowej książki jest kobieca siła, która pozwala na wyzwolenie się z pod wpływu mężczyzn?
Kobiety w „Tam, gdzie nie sięga już cień” nie są tak mocne psychicznie, waleczne i wyzwolone, jak te które opisywałam w poprzednich książkach, na przykład w „Tego lata, w Zawrociu”. Te z cyklu o Zawrociu kształtują swoje życie. W nowej powieści jest raczej galeria kobiet, które w większości przystosowują się do życia, jakie jest im dane – każda na swój sposób. Ta umiejętność znalezienia swego sposobu na życie w małej społeczności i przy niewielu możliwościach, to oczywiście też siła kobiet. Jednak to nie jest tak efektowne jak w Zawrociu. To po prostu inny kawałek świata, więc i inne kobiety, choć bardzo je wszystkie lubię i tworzyłam je z miłością. Uwielbiam kobiety, które wymykają się schematom, zwłaszcza jeśli robią to bez ostentacji, po cichu, ale uparcie. Bycie sobą, to najtrudniejsza dla kobiet sztuka. Moje bohaterki – przynajmniej niektóre z nich – opanowały ją do perfekcji.
„Tam, gdzie nie sięga już cień” to bardzo filmowa powieść – mamy tu dużo migawek, zoomy na bohaterów, naszkicowane ostrymi kreskami uczucia. Dlaczego wybrała pani taki styl budowy tej powieści?
Czy ja wybieram sposób opowiadania danej historii? Rzadko, a może nigdy. Sam się wybiera. Przychodzi razem z postaciami i pierwszym pomysłem. Słyszę frazę, zapisuję pierwszy fragment i już jest wiadomo: ta opowieść będzie taka. Napiszę ją albo i nie, ale jeśli napiszę, to takim językiem, w tym właśnie stylu, tak skonstruowaną.
Mam dużo takich zaczętych tekstów w swoich komputerowych szufladach. Fragmenty „Tam, gdzie nie sięga już cień” leżały w jednej z nich, głęboko schowane. Sięgnęłam po nie parę miesięcy temu z wielu powodów. Jednym z nich była właśnie ta filmowa i bardzo ściszona narracja, tak inna od tej z cyklu o Zawrociu. Potrzebowałam zmiany. Tym bardziej, że lubię bawić się różnymi stylami. Widać to zwłaszcza w tomie opowiadań „Kapelusz z zielonymi jaszczurkami” i powieści „Julita i huśtawki”. Lubię też wcielać się w postacie, wchodzić w ich świat wewnętrzny, patrzeć ich oczami. I ta ostatnia powieść pozwoliła mi na takie zabawy. Dlatego też sprawiła mi wiele przyjemności przy pisaniu.
Wędrowanie po mokradle z Weroniką, brnięcie przez plażę z Inką, przechadzanie się z Tamarą po jej kawiarni i patrzenie, jak kusi mężczyzn, patrzenie przez okno razem z Anką na pogodę na półwyspie i nerwowe czekanie na esemesa Zbyszka, podsłuchiwanie wszystkich śmiesznych potyczek Tomka z jego nadopiekuńczą mamuśką, oglądanie z nim i Kubą jak Kaśka maluje sobie paznokcie u nóg, wdrapywanie się za „wczorajszym” Gumą na samą górę latarni morskiej i patrzenie stamtąd na rysunki Weroniki. Scenki.
Przywiązuje pani dużą wagę do szczegółów i detali przy opisie przedmiotów, którymi otaczają się bohaterowie. Mam wrażenie, że haftowane obrusy ciotki Berty i jej krochmalone firanki, pozwalają Ince nie tylko na łączność z przeszłością, ale także na zbudowanie lepszej przyszłości. Czy przedmioty naprawdę mają taką dużą moc sprawczą?
W życiu Inki przedmioty uzyskują tak dużą wartość, bo wydają się jej trwalsze niż ludzie. Inka odcięła się od uczuć i ludzi, więc przedmioty służą jej też do wypełniania pustki. Skupia się na nich, bo na czymś musi, by nie zwariować. Tak przynajmniej jest na początku powieści – w strefie cienia. Dzięki przedmiotom może sobie także przypomnieć o tych, których utraciła – a tych strat w życiu Inki było dużo. Fotografie, obrazy, meble, rzeczy z półek, to wszystko są ślady po minionym. I Inka w końcu postanawia to dostrzec, więc także i ludzi, którzy kiedyś tych przedmiotów dotykali.
Inna sprawa, że ja lubię ładne przedmioty i miejsca. I lubię je ofiarować swoim bohaterom – jak choćby bursztyny, które rozdaje stara Weronika. I lubię mitologizować przedmioty. Kobiety tak mają. Myślę, że tak mają także poeci. I samotnicy…
Kto powinien sięgnąć po pani powieść?
Na pewno ci, którzy lubią dobrze opowiedziane historie. Bo to jest przede wszystkim pewna historia, która zaczyna się, gdy moja bohaterka dostaje telegram: „Przyjedź. Berta”. Dwa słowa, które są jak haki, które zatrzymują Inkę na drodze ku NIEPAMIĘCI. Kiedyś postanowiła zapomnieć – a ma co zapominać – nawet jej się to do pewnego stopnia udało, poupychała wspomnienia w odległych zakamarkach pamięci, odwróciła się od przeszłości i otoczyła pięknymi obrazami, na których nie ma emocji, a tylko kształty i barwy. Teraz musi wrócić do miasteczka, w którym spędziła kilka lat życia i zmierzyć się z tym wszystkim, od czego uciekała. Akcja mojej powieści trwa zaledwie pięć dni – ale tak naprawdę poznajemy kilkadziesiąt lat z życia bohaterów, choć najważniejsze są sprawy tu i teraz.
Na pewno powinny sięgnąć po tę powieść czytelniczki, które polubiły moje książki z cyklu o Zawrociu. Myślę, że dobrze poczują się w świecie, który stworzyłam w „Tam, gdzie nie sięga już cień”, choć to opowieść o zupełnie innych ludziach, pisana w innej, trzecioosobowej narracji.
Polecałabym ją też tym wszystkim, którzy lubią trochę bardziej skomplikowane historie – takie z dreszczykiem tajemnicy, fabułą, która wciąga, z intrygującymi głównymi bohaterami, a także galerią dziwaków i zabawnych postaci z tła. I do tego piasek i morze.