Onet – z okazji premiery „Tam, gdzie nie sięga już cień”

Hanna Kowalewska: trzeba zmierzyć się z przeszłością .

Ewelina Kolecka: „Tam, gdzie nie sięga już cień” Hanny Ko­wa­lew­skiej to po­wieść o gwał­tow­nych uczu­ciach. Bo­ha­ter­ka, Inka, przed wie­lo­ma laty wy­je­cha­ła z Jan­tar­ni. Teraz, we­zwa­na przez przy­bra­ną ciot­kę, wraca do miej­sca, o któ­rym chcia­ła na za­wsze za­po­mnieć.
Z panią Hanną spo­tka­ły­śmy się na pra­skim Ka­mion­ku. Na po­wi­ta­nie za­py­ta­ła, czy byłam wcze­śniej w tej oko­li­cy. Po wy­wia­dzie za­pro­si­ła mnie na prze­chadz­kę. Po­ka­za­ła mi kocie łby na ulicy Głu­chej i prze­pięk­ny mural na ulicy Miń­skiej. Opo­wia­da­ła o tym, dla­cze­go kocha życie w dziel­ni­cy peł­nej śla­dów prze­szło­ści.

Ewe­li­na Ko­lec­ka: Roz­ma­wia­my na war­szaw­skiej Pra­dze. To dla Pani ważne miej­sce?

Hanna Ko­wa­lew­ska: Bar­dzo ważne, bo miesz­kam tu już od dwu­na­stu lat. Kiedy szu­ka­łam miesz­ka­nia w War­sza­wie, za­uro­czy­ło mnie Je­zior­ko Ka­mion­kow­skie i przy­le­ga­ją­ce do niego zie­lo­ne te­re­ny. Po­my­śla­łam, że to bę­dzie taka moja mała pro­win­cja w środ­ku mia­sta. W do­dat­ku nie­da­le­ko były dwor­ce PKP i au­to­bu­so­wy, skąd wy­ru­sza­łam w swoje pry­wat­ne i za­wo­do­we po­dró­że. I wy­da­wa­ło się, że będę tak trwać w tym miej­scu, bez zbyt­nie­go otwie­ra­nia się na mia­sto. Aż tu nagle, jakiś rok temu, zła­pa­łam się na tym, że myślę o War­sza­wie jak głów­na bo­ha­ter­ka mojej po­wie­ści „Tego lata, w Za­wro­ciu” — „mia­sto, moje mia­sto”. Gdzieś poza świa­do­mo­ścią po­wo­li przy­wią­zy­wa­łam się do War­sza­wy, a zwłasz­cza do Ka­mion­ka. Prze­dziw­na sy­tu­acja — nigdy nie lu­bi­łam du­żych miast. A tu nagle po­czu­łam, że Ka­mio­nek to moje miej­sce na ziemi, że uwiel­biam jego róż­no­rod­ność i po­in­du­strial­ny kli­mat. Sta­łam się lo­kal­ną pa­triot­ką.

A co jest naj­pięk­niej­sze na Pra­dze?

Są tu za­kąt­ki, w któ­rych trwa czas prze­szły. To chyba jest dla mnie naj­istot­niej­sze — war­stwy, które widzę i od­czu­wam całą sobą. Miesz­ka­ją tu w do­dat­ku bar­dzo różni lu­dzie, co mnie, pi­sar­ce, od­po­wia­da. Bo­ga­ci, bied­ni, in­te­lek­tu­ali­ści, cy­ga­nie, zwy­kłe ro­dzi­ny. Dzię­ki temu zy­sku­ję ogrom­ne pole do ob­ser­wa­cji. Praga przy­cią­ga też ar­ty­stów. Wielu z nich ma tu swoje pra­cow­nie. Ni­g­dzie nie ma tylu kli­ma­tycz­nych miejsc, stry­chów, pod­da­szy, opusz­czo­nych fa­bryk. Lubię pa­trzeć na kocie łby na ulicy Głu­chej. Czę­sto znaj­du­ją się na tra­sie moich spa­ce­rów. Po­trze­bu­ję ich — to bez­po­śred­nia ścież­ka do prze­szło­ści i rze­czy ukry­tych w pa­mię­ci.

Chyba jed­nak zo­stał w Pani sen­ty­ment do pro­win­cji, jeśli akcję „Tam, gdzie nie sięga już cień”, nowej po­wie­ści, umiej­sco­wi­ła Pani w nie­wiel­kiej nad­mor­skiej miej­sco­wo­ści?

Rze­czy­wi­ście w po­wie­ści opi­sa­łam małe nad­mor­skie mia­stecz­ko, w do­dat­ku po se­zo­nie. Na­zwa­łam je Jan­tar­nią, by sym­bo­li­zo­wa­ło wszyst­kie takie miej­sco­wo­ści — w lecie za­własz­czo­ne przez tu­ry­stów, pełne ha­ła­su, im­prez i stra­ga­nów z bursz­ty­na­mi, a po se­zo­nie pu­sta­we, senne i ciche. Myślę, że to może być trud­ne dla miesz­ka­ją­cych tam ludzi. Dwa zu­peł­nie od­mien­ne rytmy, do któ­rych trze­ba się przy­zwy­cza­ić.

To nie tylko mała i senna miej­sco­wość, ale też z her­me­tycz­ną spo­łecz­no­ścią, przed którą trud­no coś ukryć..

Są hi­sto­rie, które łatwo się za­po­mi­na, i takie, które fa­scy­nu­ją, iry­tu­ją i cie­ka­wią przez wiele lat. Po­dob­nie z ludź­mi — nie­któ­rzy nie­zmien­nie są w kręgu za­in­te­re­so­wa­nia. Widać to na przy­kład w In­ter­ne­cie, gdzie cza­sa­mi wy­star­czy krót­ka notka, by dawne emo­cje ożyły i po­ja­wi­ły się znowu dys­ku­sje i hejty. W nad­mor­skim mia­stecz­ku po se­zo­nie jesz­cze ła­twiej o takie przy­po­mnie­nia. Kto był w koń­ców­ce paź­dzier­ni­ka w Ja­star­ni czy Kuź­ni­cy, bez trudu to zro­zu­mie. Sta­łych miesz­kań­ców jest tam na­praw­dę nie­wie­lu. Wiatr głowę urywa. Woda zdaje się wdzie­rać w głąb lądu, zwłasz­cza gdy jest sztorm za sztor­mem. Wtedy nawet od­grze­wa­na sen­sa­cja czy plot­ka mają wy­bor­ny smak… I każdy ten ra­ry­tas przy­pra­wia po swo­je­mu! W prze­szło­ści Inki kryją się takie wła­śnie sma­ko­wi­te kąski — jej matka ode­bra­ła męża innej, a potem ta inna przy­ję­ła pod swój dach wia­ro­łom­ne­go męża razem z cu­dzym dziec­kiem i wy­cho­wy­wa­ła to ku­kuł­cze jajo. Takie rze­czy za­wsze wzbu­dza­ją nie­zdro­wą cie­ka­wość. A to za­le­d­wie po­czą­tek hi­sto­ry­jek, które za­przą­ta­ją głowę po­wie­ścio­wych plot­kar.

Czy to z po­wo­du plo­tek i dusz­nej at­mos­fe­ry głów­na bo­ha­ter­ka ucie­kła przed laty z tej miej­sco­wo­ści i nadal nie chce do niej wra­cać?

Inka miała po­waż­niej­szy powód do opusz­cze­nia Jan­tar­ni i do tego, by nie chcieć do niej wra­cać. To jest jedna z ta­jem­nic, która po­wo­li od­sła­nia się w po­wie­ści. Nie chcę psuć czy­tel­ni­kom przy­jem­no­ści jej od­kry­wa­nia. Jedno na pewno mogę zdra­dzić — Inka to młoda, dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bie­ta po trau­ma­tycz­nych przej­ściach. Przez dzie­sięć lat ro­bi­ła wszyst­ko, by za­po­mnieć o prze­szło­ści, za­mro­zi­ła emo­cje i uczu­cia, ale mimo to de­cy­du­je się wró­cić do mia­stecz­ka, w któ­rym do­ra­sta­ła. Tak za­czy­na się po­wieść — od te­le­gra­mu i de­cy­zji wy­ru­sze­nia w po­dróż, która bę­dzie jak stą­pa­nie po cien­kim lo­dzie. Inka ma na­dzie­ję, że ten lód, który tak pra­co­wi­cie wy­twa­rza­ła przez ostat­nie lata, by się od­dzie­lić od TAM­TE­GO z prze­szło­ści, wy­trzy­ma…

Lód jed­nak pęka i wy­pły­wa nie­jed­no… Czy le­piej sta­rać się za­po­mnieć, czy może się zmie­rzyć ze swo­imi we­wnętrz­ny­mi de­mo­na­mi?

Zmie­rzyć się! Im szyb­ciej, tym le­piej, bo z za­mro­żo­ny­mi wspo­mnie­nia­mi i emo­cja­mi ra­czej nie da się żyć peł­nią życia. W każ­dym razie Inka nie była z tym we­wnętrz­nym lodem szczę­śli­wa. Nie ja to wy­my­śli­łam, że stłu­mio­ne, nie­prze­pra­co­wa­ne trau­my, wra­ca­ją pod róż­ny­mi dziw­ny­mi po­sta­cia­mi i nisz­czą życie. A to de­pre­sja, a to dziw­ne ner­wo­bó­le, a to różne pechy i zda­rze­nia. Bo to, co zo­sta­ło wci­śnię­te w za­ka­ma­rek duszy, chce za­ist­nieć. Trze­ba to wy­cią­gnąć, obej­rzeć, opła­kać, a potem po­że­gnać na za­wsze.

„Tam, gdzie nie sięga już cień” to także książ­ka o nie­stan­dar­do­wych, czę­sto trud­nych związ­kach. Trój­ką­ty, czwo­ro­ką­ty, luźne związ­ki lub prze­kra­cza­ją­ce gra­ni­ce tabu… Dla­cze­go sku­pi­ła się Pani na ta­kich nie­ty­po­wych re­la­cjach?

Takie związ­ki są dziś częst­sze niż kie­dyś. Lu­dzie są bar­dziej mo­bil­ni, mają wię­cej pokus. Media fo­ru­ją luźne oby­cza­je, bo to się le­piej sprze­da­je. W do­dat­ku tak łatwo teraz się po­ro­zu­mieć w dys­kret­ny spo­sób. I jesz­cze ła­twiej wszyst­ko ukryć. Wy­star­czy po­wie­dzieć, że zo­sta­ło się dłu­żej w pracy albo że był korek na tra­sie. Por­ta­le rand­ko­we pę­ka­ją w szwach. Wokół mnie też sporo opo­wie­ści o zdra­dach — nic dziw­ne­go, że w mojej książ­ce po­ja­wi­ły się takie wątki.

Jed­nak w swo­jej po­wie­ści idzie Pani tro­chę dalej. W li­te­ra­tu­rze czę­ściej spo­ty­ka się ko­bie­ty fa­tal­ne, uwo­dzą­ce i nisz­czą­ce męż­czyzn. W Pani po­wie­ści jest dla od­mia­ny męż­czy­zna fa­tal­ny…

To dość skom­pli­ko­wa­na hi­sto­ria, która ma swoje źró­dło w rze­czy­wi­sto­ści. Zna­łam kie­dyś kogoś po­dob­ne­go do Zbysz­ka. Zna­łam też za­ko­cha­ne w tym kimś ko­bie­ty. I choć mój bo­ha­ter bar­dzo różni się od ory­gi­na­łu, jedno jest po­dob­ne — po­sia­da taki sam nie­bez­piecz­ny urok i umie­jęt­ność ukry­wa­nia rów­no­le­głych związ­ków. W książ­ce jest wię­cej ta­kich in­try­gu­ją­cych bo­ha­te­rów, któ­rych z po­zo­ru nic nie po­win­no łą­czyć, a oka­zu­je się, że są jak puz­zle w jed­nym pu­deł­ku… W tej ukła­dan­ce każdy ma swoje miej­sce i rolę do ode­gra­nia, a od­kry­wa­nie praw­dy, ta­jem­nic, emo­cji, wza­jem­nych re­la­cji mię­dzy bo­ha­te­ra­mi to fa­scy­nu­ją­ca przy­go­da.

Za­sta­na­wia­łam się, jak się wy­my­śla taką ilość po­sta­ci…

Na po­cząt­ku to miała być bar­dzo pro­sta i ka­me­ral­na opo­wieść, z garst­ką po­sta­ci — Inka, Berta, Zby­szek, We­ro­ni­ka. Do tego za­le­d­wie parę osób z da­le­kie­go tła. W osta­tecz­no­ści stało się ina­czej — po­wpy­cha­li się do niej różni nie­za­pla­no­wa­ni bo­ha­te­ro­wie, bez któ­rych teraz nie wy­obra­żam sobie tej po­wie­ści, jak choć­by naj­bar­dziej ta­jem­ni­cza z po­sta­ci, Ta­ma­ra, nie­spo­koj­na i emo­cjo­nal­na Anka czy wno­szą­cy wiele świa­tła i hu­mo­ru Tomek z przy­le­gło­ścia­mi. Bez tych wszyst­kich po­sta­ci ta książ­ka by­ła­by za smut­na i za po­waż­na, więc się cie­szę, że się we wła­ści­wym cza­sie ra­czy­li się zja­wić.

To chyba nie była łatwa do na­pi­sa­nia książ­ka. Co spra­wi­ło Pani naj­więk­szą trud­ność?

Zna­le­zie­nie rów­no­wa­gi mię­dzy ja­snym a ciem­nym na po­cząt­ku po­wie­ści, gdzie mamy po­za­my­ka­ną emo­cjo­nal­nie Inkę, umie­ra­ją­cą na raka Bertę i dużo po­sta­ci, o któ­rych czy­tel­nik mało jesz­cze wie. Po­pra­wia­łam te frag­men­ty wie­lo­krot­nie, by dodać im lek­ko­ści i choć­by tro­chę pół­cie­nia. Potem już wszyst­ko było ła­twiej­sze. Chcia­łam też, by w książ­ce było wię­cej morza, pia­sku, wia­tru, nad­mor­skiej przy­ro­dy. Wal­czy­łam o każdy taki frag­ment. Nie­ste­ty, ludz­kie spra­wy zdo­mi­no­wa­ły tę po­wieść i trud­no było zna­leźć dla nich miej­sce. Tylko dzię­ki sta­rej We­ro­ni­ce udało mi się po­ka­zać urok pół­wy­spu hel­skie­go. Ry­so­wa­nie li­stów do Pana Boga na pia­sku, zbie­ra­nie bursz­ty­nów, prze­dzie­ra­nie się przez mo­kra­dło, wie­trze­nie się na be­to­no­wych na­brze­żach portu, zbie­ra­nie ziół…

Na pewno nie bra­ku­je w Pani książ­ce hu­mo­ru.

I całe szczę­ście. Śmiech to, obok mi­ło­ści, naj­waż­niej­sza rzecz, która po­zwa­la czło­wie­ko­wi prze­trwać. Więc cho­ciaż fun­du­ję swoim bo­ha­te­rom nie naj­ła­twiej­sze prze­ży­cia, po­zwa­lam im na różne obron­ne stra­te­gie. Śmiech to naj­lep­sza z nich. I naj­sku­tecz­niej­sza. Nawet w mor­fi­nicz­nych snach umie­ra­ją­cej Berty po­ja­wia­ją się za­baw­ne czy tra­gi­ko­micz­ne mo­men­ty. I tro­chę sza­lo­ne, jak to przy od­lo­tach.

Zaj­mu­je się Pani wie­lo­ma for­ma­mi twór­czo­ści. Łatwo je po­go­dzić?

Łatwo. Trud­niej trzy­mać się jed­ne­go tek­stu. Przez po­ło­wę pi­sar­skie­go życia upra­wia­łam coś w ro­dza­ju twór­cze­go pło­do­zmia­nu. Jed­ne­go dnia pi­sa­łam wier­sze, dru­gie­go wy­my­śla­łam po­czą­tek opo­wia­da­nia, trze­cie­go już byłam w któ­rejś z za­czę­tych po­wie­ści, a czwar­te­go mia­łam po­mysł na dra­mat czy słu­cho­wi­sko. Za­wsze szłam za na­tchnie­niem, nie zmu­sza­jąc się zbyt­nio do po­pra­wia­nia czy koń­cze­nia cze­go­kol­wiek. Dzię­ki temu nigdy się nie nu­dzi­łam i nie mia­łam kry­zy­sów twór­czych. Ale w ten spo­sób nie da się funk­cjo­no­wać, jeśli chce się skoń­czyć tekst i przy­go­to­wać go do druku. Tak więc w któ­rymś mo­men­cie mu­sia­łam zmie­nić me­to­dę two­rze­nia. W tej chwi­li wra­cam do „pło­do­zmia­nu” tylko w tych mo­men­tach, gdy koń­czę ko­lej­ną po­wieść i mogę pu­ścić wodze fan­ta­zji i hasać po dawno wy­pro­jek­to­wa­nych fik­cjach lub wy­my­ślać nowe. Uwiel­biam ten czas. Wa­ka­cje dla wy­obraź­ni. A potem znowu trze­ba się zdy­scy­pli­no­wać i trzy­mać jed­nej fa­bu­ły.

Zda­rza się Pani mie­szać ga­tun­ki?

Ga­tun­ki, ro­dza­je, kon­wen­cje li­te­rac­kie… Po­wieść „Ju­li­ta i huś­taw­ki” jest w dużej mie­rze zbu­do­wa­na z ma­łych opo­wia­da­nek, a cza­sa­mi także ese­jów. One skła­da­ją się na po­wie­ścio­wą ca­łość, ale część z nich mo­gła­by funk­cjo­no­wać też od­dziel­nie, jak choć­by frag­ment, gdy kil­ku­let­nia Róża Biała po­sta­na­wia wy­brać się Domu Dziec­ka, by nie prze­szka­dzać ro­dzi­com w par­tyj­nej ro­bo­cie. W po­wie­ści „Tego lata, w Za­wro­ciu” jest sporo po­etyc­kich opi­sów przy­ro­dy. „Maska Ar­le­ki­na” to bar­dzo udra­ma­ty­zo­wa­na po­wieść. Jest w niej też opis wy­my­ślo­nej sztu­ki i spek­ta­klu, do tego maski, te­atral­ne re­kwi­zy­ty, dłu­gie mo­no­lo­gi, te­atral­ne ku­li­sy… Tego wszyst­kie­go by nie było, gdy­bym nie pi­sa­ła też dra­ma­tów i nie in­te­re­so­wa­ła się te­atrem. Do tego zbiór opo­wia­dań, z któ­rych część to proza po­etyc­ka. Moje oby­cza­jo­we po­wie­ści, to też po czę­ści kry­mi­na­ły ro­dzin­ne z przy­sło­wio­wy­mi tru­pa­mi w sza­fie, ale rów­nież książ­ki psy­cho­lo­gicz­ne. Na szczę­ście czy­tel­ni­kom to nie prze­szka­dza. Myślę nawet, że to wła­śnie ich przy­cią­ga.

Naj­now­sza po­wieść wy­da­ła mi się do­sko­na­łym ma­te­ria­łem na film. Dużo w tej książ­ce go­to­wych scen. Do tego nie­po­ko­ją­ca sce­ne­ria nad­mor­skie­go mia­stecz­ka…

To praw­da. Moje po­przed­nie książ­ki są trud­niej­sze do ze­kra­ni­zo­wa­nia, bo dużo dzie­je się tam w gło­wach bo­ha­te­rów. Trze­ba by prze­kła­dać myśli na ob­ra­zy. Poza tym dużo re­tro­spek­cji. Z naj­now­szą po­wie­ścią nie by­ło­by ta­kich pro­ble­mów. I nie­dro­gie nad­mor­skie ple­ne­ry. Choć dla mnie ważne jest je­dy­nie to, by te wszyst­kie sceny i plany zre­ali­zo­wa­ły się w wy­obraź­ni moich czy­tel­ni­ków.

Zo­stań­my jesz­cze przy Pani po­przed­nich książ­kach. Skąd taki suk­ces sagi o Za­wro­ciu?

Każdą z pię­ciu po­wie­ści skła­da­ją­cych się na cykl o Za­wro­ciu pi­sa­łam z mi­ło­ścią. I każda jest tro­chę inna — inny kli­mat, inny głów­ny wątek, inna pora roku… Myślę, że czy­tel­ni­cy wie­dzą, że to nie są tylko ja­kieś tam ciągi dal­sze, ale że to także osob­ne książ­ki. Być może o suk­ce­sie moich po­wie­ści de­cy­du­je też spo­sób, w jaki bu­du­ję po­sta­cie. Na spo­tka­niach au­tor­skich czę­sto sły­szę, że przy lek­tu­rze widzi się moich bo­ha­te­rów. A do tego jesz­cze Za­wro­cie — miej­sce, które po­ja­wia się we wszyst­kich po­wie­ściach cyklu. Każdy nosi w sobie mit ta­kie­go domu: pięk­ne­go, har­mo­nij­ne­go, za­sob­ne­go. Bez­piecz­na przy­stań za wy­so­ką bramą. Czy­tel­ni­cy czują się w nim jak w azylu.

Czy jest szan­sa na po­wrót do Za­wro­cia?

Ogło­si­łam ko­niec cyklu, bo uzna­łam, że czas już na inne książ­ki, ale tak na­praw­dę nie prze­sta­łam go pisać. Nie byłam w sta­nie po­że­gnać się z Ma­tyl­dą. Była ze mną nie­mal przez całe pi­sar­skie życie. Za­wro­cie i dla mnie jest azy­lem, zie­lo­ny ka­wał­kiem raju, ulu­bio­nym miej­scem w mojej wy­obraź­ni. A zatem tak, jest szan­sa na po­wrót do Za­wro­cia. Może już nie­dłu­go…

ROZ­MA­WIA­ŁA: EWE­LI­NA KO­LEC­KA