Julita i huśtawki

 

„Julita i huśtawki” to książka przewrotna. Do rodzinnego miasteczka przybywa narrator – pisarz, by przez kilka letnich tygodni tworzyć powieść i jednocześnie prowadzić skomplikowaną psychologiczną grę ze swoją ukochaną, którą nazywa Metką. To właśnie ona i jej przyjaciele z dzieciństwa stają się bohaterami jego książki, a także książki Kowalewskiej, opisanymi od pierwszego krzyku jednego z bohaterów gdzieś w końcówce 1955 roku aż po kres Peerelu. Dzieciństwo, szkoła, dojrzewanie, pierwsza miłość, pierwsza śmierć – „historia pewnego pokolenia”, jak ironicznie pisze narrator…„

„Prosty zabieg powieści w powieści pozwala Kowalewskiej na dystans wobec stworzonych przez siebie postaci i zwłaszcza wobec PRL, który jest tłem, ale także bohaterem utworu, może nawet najważniejszym! Książka jest przy tym zbudowana tak, jakby autorka patrzyła na opisywany przez siebie świat raz przez lupę, śledząc każdy szczegół, to znów przez lunetę, z daleka, skąd widać więcej i szerzej, ale przestrzeń i czas łagodzi kontury zdarzeń. Więcej jest oczywiście obrazków spod lupy, pokazujących kolejne ważne momenty z życia bohaterów. Autorka zadała sobie wiele trudu, by każdy z tych obrazków był autonomiczny, a jednocześnie, by idealnie pasował do całości. Rodzi się porównanie do ozdobnych szkiełek, które, pozornie różne pod względem kształtu i koloru, układają się w harmonijny witraż. Jaki witraż układa Kowalewska? Powieść o pewnym pokoleniu, jak twierdzi narrator? Powieść o Peerelu? A może powieść o miłości i śmierci? O straconych złudzeniach. Ale także o aniołach, o czarodziejskim źródle, o zwykłym życiu, o trwaniu mimo przeciwności, o kałużach, o kotach, o polskiej prowincji, sennej i cierpliwej. A gdzieś w podtekście także o źródłach inspiracji – zwłaszcza o najpotężniejszych – miłości i namiętności. I to wszystko w jednej powieści? Czemu nie!”

Powieść została uznana przez „Magazyn Literacki-Książki” za książkę roku 2003

 

Pierwsze wydanie:

Fragmenty:

POWRÓT

Zasługują na epopeję miasteczka prowincjonalne… Nie za duże, nie za małe. Z domem kultury, szkołą i muszlą koncertową, z restauracją i paroma barami, z dużym domem partii, przerobionym teraz na bank czy sąd, z jeszcze większym kościołem albo nawet dwoma. Zasługują na epopeję owe miasteczka, teraz znowu powiatowe, którym się wydaje, że gdyby się trochę rozrosły wszerz i wzdłuż, i może jeszcze odrobinę wzwyż, to mogłyby się równać z tymi śmiechu wartymi, zapyziałymi miastami, które jeszcze do niedawna udawały stolice województw. Miasteczka w dolinach rzek, przyczepione do dawnych traktów, przecięte bocznymi szosami, przytulone do zapomnianych torów kolejowych – takie ważne, takie ważne…
Powietrze w pobliżu jednego z nich ciemnieje jak stare srebro. Zmierzch. A w tym zmierzchu Metka i ja – na szosie, w samochodzie zmierzającym do naszego Rodzinnego. Skręcam w polną drogę tuż przed tablicą obwieszczającą radośnie jego nazwę. Widać stąd doskonale zarysy domów i pierwsze światła.
– Mam w dupie małe miasteczka! – Metka cytuje ulubionego poetę. I to jest prawda. Ma je gdzieś. Jak wszystko, co mogłoby ją spętać. Lubi być wolna. Lubi być sobą. Lubi. Ale umie też włożyć gorset, gdy chce.
Teraz jednak rozbiera się nieśpiesznie – sandały lądują w pyle drogi, sukienka po chwili chwieje się na przydrożnym oście, stanik ozdabia pagórkowato skraj miedzy. Metka wie, jak pokonać Rodzinne, jak się dobrać do moich sentymentów i nostalgii. Już nie wpatruję się w znany i bliski zarys domów, nie dławi mnie nagły skurcz wzruszenia, widzę tylko jej nagie, opalone w solarium ciało. Wysypujemy się z samochodu do miękkiego rowu, toczymy w głąb pszenicznego pola, tratujemy je. Biodra Metki wygięte na krecim kopczyku. Jestem kretem. Szukam wejścia. Wchodzę w nie. Drążę w wilgotnej ciemności. Sięgam dna. Metka krzykiem podrywa stado wron.
Odpoczywamy, kontemplując kołujące w przestworzach ptaki.
– We wronach byłoby mi do twarzy – mówi Metka, przykładając do szyi pióro, które przyszybowało do nas z wysoka. Ma rację, czarny kolor zawsze ją zdobił.
– Osobiście wolałbym cię jednak w takiej lekkiej białej chmurce – pokazuję jasny strzęp na niebie. – Skromnie i wygodnie. Wystarczyłoby tylko ją rozdmuchać i już bym cię miał.
Metka przytula się w odpowiedzi.
– Do tego, Koli, to ty masz głowę.
Ma rację. Mam do tego głowę. I ona ma do tego głowę. Czy to źle?
Zdejmuje z mego ramienia mrówkę, potem palcami czesze moje włosy, wydmuchuje z nich pszeniczne źdźbła. Robi to starannie i pieszczotliwie. Zabawa i obowiązek, a właściwie zabawny obowiązek.
– Czas na nas, Koli – przypomina, wyjąwszy ostatni paproch. – Zbieraj się. Czyżbyś nie pamiętał, że wkroczyliśmy w czasoprzestrzeń małomiasteczkową, gdzie nie mamy prawa bliżej się znać, w każdym razie nie na tyle, by się kochać w pszenicy. W dodatku w tej pszenicy! – Chichocze, przypomniawszy sobie, że pole należy do jednej z bardziej wścibskich bab.
Rzeczywiście. Dzieli nas z Metką kilka spraw, które gdzie indziej nie mają żadnego znaczenia. To są sprawy STĄD. Zapominamy o nich wyjeżdżając, przypominamy sobie przy kolejnych powrotach.
– Jest od ciebie kilka lat starsza! Stare pudło i w dodatku cudza żona!
– Ma duszę sklepikarza, jak jego starzy. Tylko że on sprzedaje siebie i ponoć nie za dobrze mu to idzie. Nic dziwnego, miernota może spłodzić jedynie miernotę.
– Wiesz, jaka to rodzina? Łapówkarze i partacze! Pamiętasz, co jej ojciec zrobił twojej matce?
– Chyba nie zapomniałaś, co jego ojciec zrobił twojemu ojcu?
– Co powie ksiądz?
– Co powiedzą ludzie!
Stare sprawy. Tutaj nie do przeskoczenia. Nie do ugłaskania. Te i inne zdania nie padają tylko dlatego, że nikt nie wie o Metce i o mnie, o wspólnym mieszkaniu, pszenicy i o wielu innych rzeczach.
– To dziecinada – mówię. Nie po raz pierwszy zresztą. – Po co my się właściwie ukrywamy? I to tak długo! Gdybyśmy mieli po szesnaście lat, to jeszcze bym zrozumiał.
Metka wzrusza ramionami. Ściera rozmazany makijaż. Będzie udawała dobrą córkę i dobrą żonę. Kiedy ona ostatni raz widziała męża? Miesiąc temu? Dwa miesiące? Trzy? Na pewno na Wielkanoc, a potem już chyba nie.
– Męczy mnie to – dodaję.
– To twój problem, Koli, że cię męczy. Ja się wyprę. Nigdy z tobą nie spałam, nie mieszkałam i w ogóle mało cię znam. Nie mogłabym tego zrobić swemu tatusiowi. Mamusi też nie. Przecież serce by jej pękło – mówi, pudrując nos. – Wiesz, jakie ona ma słabe serce.
Wiem. Ma serce jak dzwon, ale to bez znaczenia. Metka funkcjonuje tak od wielu lat i nie zamierza niczego zmienić, choćbym miał się udławić kłamstwem.
– Po co ci prawda, Koli? Prawda jest taka nudna. I tyle jest z nią kłopotów. Ja mówię ludziom tylko to, co chcą usłyszeć. Czy to źle? Są wtedy zadowoleni, a czasami nawet szczęśliwi. Dlaczego miałabym ich martwić? Nie rozumiem… – przeciąga ostatnie słowa, co ma oznaczać, że chce, bym ją pocałował. Całuję. Usta Metki smakują jak żadne inne. Zawsze całuję ją tuż przed nałożeniem szminki. Tu, przed naszym Rodzinnym, wybiera szminkę pastelową, bo jej mamusia toleruje tylko taki odcień.
– Czy mnie również mówisz to, co chcę usłyszeć?
– Zazwyczaj, kochanie. Choć nie tak często, jak bym chciała.
– Rany, Metka!
Śmieje się w odpowiedzi. Sięga do samochodu po szczotkę i czyści moją marynarkę. Robi to z pedantyczną dokładnością, która objawia się u niej zawsze kilka metrów przed pierwszymi zabudowaniami Rodzinnego. Tak jakby gdzieś tu – w trawie, w zbożu, w dziupli starego drzewa – chowała drugą siebie i zamieniała się z nią przed przekroczeniem granic miasteczka. Nawet sukienka układa się na niej teraz inaczej, mniej ponętnie i swobodnie. Ciało gubi się w fałdach, twarz przybiera inny wyraz. Nie znam już tej spokojnej i poważnej kobiety w średnim wieku, nigdy bym się za nią nie obejrzał i nie wziąłbym jej w ramiona.
– Jadę już, Koli – mówi.
Wsiada do samochodu. Ja pójdę dalej piechotą. W domu powiem, że podrzucił mnie jakiś znajomy, bo właśnie zepsuł mi się samochód. A może opowiem ładniejszą historyjkę? Umiem wymyślać je na poczekaniu. Ale nie to jest najważniejsze, by umieć je wymyślać – przecież zawsze ktoś może to zrobić za nas. Ważniejsze jest, by je z przekonaniem opowiadać. Metka robi to lepiej, po mistrzowsku. Ale ja też nie najgorzej.
Zostawia mnie na szosie, w mroku, metr od granicy Rodzinnego, miasteczka, które jak każde inne zasługuje na epopeję. Tak myślę zawsze, ilekroć zbliżam się do jego granicy. I teraz też ta myśl powraca jak nachalny i nużący lejtmotyw, a jednocześnie jak prześmiewcze wyzwanie. No tak, nigdy nie napiszę o nim epopei, choć coś o nim napiszę – i to nawet tego lata.
W tej chwili to nie ma zresztą znaczenia. Ważne jest tylko to, że to miejsce odbiera mi Metkę i tak bardzo odmienia. I mnie także! Wchodzę w wąskie uliczki i czuję, że coś mnie ściska za gardło – jakaś niewidzialna pętla, powrósło skręcone z tęsknoty, miłości, nienawiści, strachu, złych i dobrych wspomnień. Tracę oddech. Kurczę się i zmieniam. Bez swojej woli jeszcze raz jestem tym, na kogo TUTAJ czekają.
Ale tym razem po to tu właśnie przyjechałem. Potrzebuję tego skurczu i siebie tutejszego, i jednocześnie przeszłego. Potrzebuję dawnej Metki i pozostałych – Róży, Bąka, Medyka, Anity, Bazylego, nawet Ulki i Karoliny. I Julity. Tak, jej najbardziej! Tu sobie o wszystkim przypomnę, o pierwszych smakach, o pierwszych zapachach, o pierwszych odkryciach i lękach. I o tym, o czym opowiadała mi Metka, leżąc obok mnie, popijając czerwone wino i przeplatając opowieści pieszczotami. Historia pewnego pokolenia – zamiast ksiąg kilka krótkich rozdziałów. Zamiast Telimeny Metka. Zamiast trzynastozgłoskowca zwykła proza. Tylko prowincja tak samo senna. Czas przeszły wtopiony w teraźniejszość jak kamienie na brukowanej ulicy. Skręcam w jedną z takich ulic i słucham swoich kroków – raz piaszczystych, to znowu kamiennych. A zaraz potem już asfalt i miękkie plaśnięcia. Jeszcze jeden zakręt i zobaczę dom.

I. NARODZINY POKOLENIA

CZYN SPOŁECZNY

Narodziny pokolenia? Ich rodzice, wówczas jeszcze młodzi, piękni i lekkomyślni, na wieść o pierwszej politycznej wiośnie wskakują do łóżka zrobić śliczne bobaski. Robią je z poczuciem odpowiedzialności społecznej, dla dobra narodu i socjalizmu, choć już bez przyzwolenia mądrego Wodza i Nauczyciela Józefa Wissarionowicza. Jak Polska długa i szeroka, od morza do Tatr, od wschodu do zachodu (czy też odwrotnie) trzeszczą tapczany, wersalki, kanapy i żelazne łóżka ze słomianymi siennikami, ruszają się sąsieki, kopy siana, trawa pod jaworem, mech w lesie, zboże w polu… Wielka tłoka, radosny, socjalistyczny marsz krwi, dobra robotniczo-chłopska robota, wykonana w czynie społecznym – choć także z wiarą, nadzieją i miłością, jak również z narodową werwą i fantazją. Oczywiście są i tacy, którzy robią to wbrew, przeciwko lub na przekór, ze złości, z irytacji i poczucia beznadziejności, ale to są nieliczni malkontenci, kułacy i wrogowie ludu.
I już kobiece biodra, smukłe, ptasie, zmieniają się w stateczne kołyski. Tatusiowie po pracy, wymyci i ogoleni – stoczniowcy, górnicy, kolejarze, monterzy, włókniarze, milicjanci – wyprowadzają mamusie wraz z wybrzuszonym pokoleniem na spacer, by pokazać mu zdobycze socjalizmu. A w niedzielę do kościoła. Nie zaszkodzi bowiem zapalić Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek.
Na spacerze jest przyjemnie – tu rośnie dom, tam nowa fabryka, tu budują nową szkołę, a gdzie indziej przedszkole. Więc pokolenie powoli, powoli nabiera przekonania, że może warto będzie wychylić główkę z bezpiecznej kołyski mamusinych bioder i pojawić się na tym tak pięknie urządzonym, najlepszym z najlepszych światów.
Więc hop! W Warszawie, Szczecinie i Łodzi, w Pipidówce i Kutnie, w Dziwnowie i Smętnówce! Dziewczynki i chłopczyki, przyszłość narodu, pieszczoszki, dla których Władza będzie budowała drugą Polskę, i w dodatku nowy ład i nowy świat – już nawet nie socjalistyczny – przecież nie najgorszy – a komunistyczny – doskonały i sprawiedliwy! Taką wizję wysysają z idealistycznych piersi matek. Zachłystują się nią, pasą, tuczą. W ich tłustych ciałach powstają nowe, dotychczas nieznane ludzkiej rasie komórki, które pod mikroskopem mają niezwykły kształt sierpa i młota, połączonych ze sobą subtelnym splotem. Komórki spragnione WCIELAJĄCEJ SIĘ W ŻYCIE IDEI. Komórki, które możne nasycić tylko komunistyczny nektar i ambrozja.
Tak! To było naprawdę nowe pokolenie. Urodzeni do przyszłego dobrobytu – lepszego niż ten zachodni, sprawiedliwego dobrobytu, gdzie każdy ma po równo. Przyszli doktorzy, inżynierzy, magistrzy, urzędnicy! Tym będzie dostatnio i dobrze! Tym będzie jak w ziemskim raju! A może nawet lepiej? Więc hop w Krakowie i Pszczynie, w Lempicach i Magdalence, w Brzozowie i Mścichach. Noc gwiaździsta i piękna. W mieście śpiewa pan Fogg, w miasteczku na harmonii gra pijany chłoporobotnik, a na wsi pogwizduje trochę sennie, grzebiący w silniku traktorzysta, konkurując z chórem żab i ukrytymi w trawie kwintetami świerszczy. Pierwszy kolektywny krzyk pokolenia wsiąka w budzący się radośnie dzień.
Jole, Baśki, Krzyśki i Andrzeje! Większość tak właśnie, swojsko i niewymyślnie, została nazwana przez swoich tatusiów, którzy poszli do urzędu w non-ironowych koszulach, albo przez mamusie, które zaszczyciły urząd ubrane w opięte na piersiach sweterki z anilany, własnoręcznie zrobione na drutach. Pierwszy zapis. Pierwszy ślad. Początek historii. Banalnej historii.
No właśnie! Dlaczego piszę o nich, jeśli nie zginęli heroicznie, w łopocie sztandarów, z pieśnią na ustach? Jeszcze żyją, ale historia już strąciła to pokolenie w niebyt. Mieli swoje wzniosłe chwile – to prawda! Ich przeżyciem pokoleniowym były strajki z początku lat osiemdziesiątych, ale nie oni je organizowali. Potem wybuchła NOWA POLSKA, ale nie oni podpalali lont. Potem po cichutku, bez pokoleniowego hałasu, tu i ówdzie, wsuwali się w wygodne fotele, dopychali do władzy i pieniędzy. Rozproszeni, pilnujący własnego interesu i ukrywający te dziwne, zmutowane komórki, które czasami, w najmniej odpowiednich momentach, dają o sobie znać w postaci jakiejś ssącej niewygody. Bo przecież nie dla takiego świata urodziło się to pokolenie. Dla pieśni! Dla dożynkowego plonu! Dla 1 Maja łopoczącego czerwonymi flagami! Dla akademii! Dla gospodarczych cudów! Dla komunistycznego raju! Co za niewygoda to zwykłe, kapitalistyczne życie. W trudzie i znoju. Bez czy się stoi, czy się leży. Bez piwka od rana i papieroska co piętnaście minut. Bez delegacji i ploteczek przy kawkowaniu. Bez załatwiania wszystkiego za pół litra. Bez pierwszego sekretarza, który rozwiąże każdy problem i zaplanuje życie. Co za niewygoda. Doprawdy. Kto by pomyślał, że tak się to właśnie, nieprzyjemnie skończy…

NIEKTÓRZY Z NICH

Nie lubili swoich imion. Medyk nazywał się w rzeczywistości Janusz, ale kto z nas o tym teraz pamięta? Tę proroczą ksywę zyskał w siódmej klasie. Parę dni po harcerskiej zbiórce, na której ćwiczyli opatrywanie ran, był świadkiem wypadku na szkolnej wycieczce i zamiast roztrzęsionej nauczycielki zatamował krew, opatrzył ranę kawałkiem własnej koszuli i założył prawidłowo opaskę uciskową, która uchroniła kolegę przed wykrwawieniem się.
Bąk, czyli Mirek, też na zawsze zatracił własne imię, choć nigdy mu się nie podobał przydomek nadany przez starszych braci.
Metka to po prostu Baśka, ale nikt z nas tak na nią nie wołał. To nie najładniejsze przezwisko przylgnęło do niej w piątej klasie, gdy przez cały dzień chodziła w nowym fartuchu, do którego była przyklejona sklepowa metka z ceną. Nikt jej o tym nie powiedział. Może z zazdrości, bo koleżanki miały proste stilonowe fartuchy, podczas gdy ona paradowała w fartuszku przywiezionym przez matkę z Warszawy, który miał zupełnie inny krój i do kompletu ładny kołnierzyk z haftami, a nie zwykły, szydełkowy. Nie po raz pierwszy jej strój różnił się od innych. Sama Metka wolałaby zresztą zwykły fartuch, ale jej matka miała na ten temat inne zdanie. Nie zniosłaby, by córka wyglądała jak pozostałe dzieci. Tamtego fatalnego dnia, Metka czuła, że coś jest nie tak, że otaczają ją skrywane chichoty, ale w lusterku z Bardotką na odwrocie nie odkryła żadnej plamy na nosie, okruszków w kącikach ust czy czegoś podobnego. Obejrzała jeszcze rajstopy, ale były całe i czyste. Dopiero w domu odkryła przyczynę rozbawienia klasy i przepłakała całą noc. Papierową metkę odkleiła, ale tej drugiej, która zagnieździła się w głowach kolegów, już się nie dało. To przezwisko obrosło potem zupełnie innymi znaczeniami. Bo metka to przecież także znak jakości, a w przypadku Metki dobrej jakości, a nawet najlepszej. I tajemny szyfr, tylko wtajemniczonym ujawniający jakość produktu i sposób użytkowania. To coś, co można znaleźć jedynie wtedy, gdy rozepnie się ubranie i sięgnie do szwów na lewej stronie – tej, która bardziej pachnie ciałem…
Róża Biała miała dostatecznie zabawne imię i nazwisko, by nie szukać pseudonimu. Bazyli, czyli po prostu Wiesiek, sam się tak dziwnie nazwał. Wydawało mu się, że przez to może stać się kimś zupełnie innym, niż był. I stał się kimś innym, ale nie tym, kim chciał być. Ale o tym później.
Dzisiejsza epoka lubi egzotykę i cudzoziemszczyznę. Zostawię jednak te ksywy i imiona sprzed lat. Są w porządku. Metka jest dobra na wszystko, na początek powieści, środek i na koniec. Bazyli, Bąk, Róża, Karolina, Medyk, Anita i Ulka także. I Julita. Tak, zwłaszcza ona!
TOPOGRAFIA

W chwili narodzin pokolenia, nasi rodzice mieszkają blisko siebie, na kilku sąsiednich ulicach Przyrzecza, w pobliżu Rynku. Wszyscy oprócz Białych, zajmujących dwupokojowe mieszkanie w bloku, w zupełnie innej części Rodzinnego, daleko od Korbielawki, nadrzecznych chaszczy i mostów, księżowskiego sadu i stawu.
Moja matka mieszka wówczas na Rynku, w samym centrum miasteczka, ojciec w drewniaku na peryferyjnej ulicy. I to on przeprowadzi się potem do niej, co na zawsze określi, z jakiego miejsca będę patrzył na świat. Na razie nie ma to znaczenia – i tak urodzę się parę lat po moich bohaterach. Moi rodzice ledwie się znają, kiedy na świat przychodzi Bazyli. Gdy w następnym roku rodzą się Julita, Róża, Karolina, Anita, Ulka i Medyk, oni próbują dopiero pierwszych, nieśmiałych pocałunków. Kilka miesięcy później pojawia się Metka, a ja ciągle jeszcze nie jestem nawet w zamyśle. A kiedy parę tygodniach po niej rodzi się Bąk, moja przyszłość jest chwilowo całkowicie pogrzebana, ponieważ rodzice rozstają się w gniewie prawie na rok.
NIEZADOWOLONY

Bazyli, czyli Wiesiek Owsiun, rodzi się pierwszy, 13 grudnia 1955 roku. Dzień wcześniej w Katowicach Hilary Minc oświadcza, że plan sześcioletni został przez polski przemysł WYKONANY Z NAWIĄZKĄ! Prognozy na przyszłość wyglądają równie obiecująco. Zdawałoby się, że jest to doskonały moment do przyjścia na świat, przynajmniej teoretycznie. Bazyli jednak nie jest z tego zadowolony. Drze się po nocach, jakby nie wierzył entuzjastycznej propagandzie. Jego matka ma osiemnaście lat i zupełnie nie zna się na opiekowaniu dziećmi. Na innych rzeczach też zresztą niespecjalnie. Czasami płacze razem z Bazylim, co starszego o kilka lat męża doprowadza do białej gorączki. Bazyli ma kolki, pleśniawki i cieminiuchę, a w lutym następnego roku, gdy Chruszczow na XX Zjeździe KPZR po raz pierwszy obnaża światu zbrodnie Stalina, wydaje się, że trzymiesięczny Bazyli nie przetrzyma obustronnego zapalenia płuc. Przetrzymuje, ale w marcu, gdy referat Chruszczowa trafia już do polskiego aktywu partyjnego, jego ojciec – który z aktywem nie ma nic wspólnego, ale tego dnia jest pijany – niechcący upuszcza Bazylego na podłogę. Być może właśnie ten upadek kilka lat później stanie się przyczyną ataków padaczki, która będzie nękać Bazylego wprawdzie bardzo rzadko, ale w najmniej odpowiednich momentach.
Tak wyglądają pierwsze miesiące, a następne nie będą lepsze. Niestety, życie Bazylego wyraźnie odstaje od innych, socjalistycznych biografii. Od początku jest mu na tym padole niewygodnie. Może dlatego nigdy nie uwierzy, że żyje w najlepszym ze światów i że razem ze swoim pokoleniem może zbudować jeszcze lepszy. Nie wierzy, że świat w ogóle może być dobry.
No cóż, w każdym pokoleniu znajdą się wyjątki. Ja zawsze je lubiłem: skuwki i zasuwki, Pszczynę i pszenicę, bukszpan i bursztyn! Lubiłem uczyć się ich pisowni. Świat nigdy nie chciał nauczyć się wyjątkowych ludzi, szkoda mu energii na pojedyncze egzemplarze.
DWA ANIOŁY

Julita Laska przychodzi na świat 1 stycznia 1956 roku, tuż po północy. Poród odbiera podpita położna, ale na szczęście wszystko przebiega bez komplikacji i po czterech dniach dziewczynka jest już w domu. Razem z nią zjawiają się tam także dwa anioły – tak przynajmniej twierdziła zawsze jej babka. Dlaczego dwa? Pięć minut po Julicie urodziło się inne dziecko, chłopczyk, odbierany przez drugą podpitą położną. Nie miał on tyle szczęścia, co Julita, bo położna nie zauważyła, że ma kłopoty z oddychaniem, a dyżurujący lekarz właśnie dopijał pół litra. Po paru minutach maleństwo już nie żyło, a osamotniony anioł stanął przy łóżeczku Julity.
Jej rodzice mieszkają na tej samej ulicy co rodzice Bazylego – ich domy oddziela od siebie tylko wąski pasek nieużytku z resztkami starej chałupy, obrośniętej czarnym winem, czeremchą i plantacją dorodnych pokrzyw. Ich matki grały kiedyś razem w klasy i berka, a ojcowie kupowali piwo w tym samej budce. Mimo to dzieciństwo Julity wygląda zupełnie inaczej niż Bazylego – może dlatego, że jej matka jest trochę starsza i zna się na prowadzeniu domu, a ojciec kupuje teraz oranżadę. Podczas gdy Bazylego męczą nieustanne kolki, Julita ma się dobrze. Nie płacze nawet wtedy, gdy ma zmoczoną pieluszkę, jakby w ogóle nie odczuwała niewygód świata, na którym niedawno się pojawiła. Leży cicho w łóżeczku, patrzy wokół ogromnymi błękitnymi oczyma, zazwyczaj z lekko przechyloną głową, jakby nasłuchiwała. Matkę czasami niepokoi ten jej dziwny spokój i zapatrzenie, a może także zasłuchanie. Podchodzi do łóżeczka i przypatruje się uważnie dziecku. Dziecko zaś przypatruje się uważnie jej, aż matka się wzdryga. Jeszcze bardziej niepokoją ją te momenty, gdy niemowlę wyciąga w przestrzeń rączkę i przebiera nią, jakby chciało czegoś dotknąć. W dodatku śmieje się do tego niewidzialnego strzępu. Matkę dręczy niepokój, czy aby wszystko z jej córeczką jest w porządku.
– To normalne – mówi któregoś dnia teściowa. – Ona widzi swoje anioły. Dzieci widzą takie rzeczy.
– Co też mamusia opowiada! – oponuje ojciec Julity, który, mimo że jest kamieniarzem, a więc elementem społecznie niepewnym, usiłuje sprostać nowym czasom. – Te mamusi zabobonny i gusła! Mamy dwudziesty wiek, już czas się unowocześnić!
Jego matka wzrusza ramionami. Jest przekonana, że świat jest inny od tego, który człowiek widzi. Są w nim rzeczy, o których nawet nie śni się ludziom, i dziwy, i cuda. Czemuż nie miałyby w nim być świetliste anioły i czarne diabły, i w dodatku jakieś korytarze niewidzialne, wydrążone w powietrzu, i pałace nie z tego świata, i otchłanie, i barwy, i kształty niepojęte? Tylko to wszystko zasłonięte jest przed ludzkim wzrokiem. Wiadomo dlaczego, z powodu grzechu! To grzechy przysłaniają ludziom prawdziwy świat. Dlatego tylko taka niewinna kruszyna jak Julitusia może popatrzeć sobie na te wszystkie cudowności.
Mała Julita chyba rzeczywiście widzi anioły. Wysypują się z zakładek powietrza nie większe od motyli i tańczą błyskając złotymi skrzydełkami. Czasami któryś przysiądzie na małej dłoni i wtedy dziecko zastyga i wpatruje się w niego jak urzeczone. Matka widzi tylko słoneczne plamy.
Julita jeszcze nie wie, że anioły i metafizyka wyszły z mody. Niedobrze w nie wierzyć, jeszcze gorzej je widzieć, a cóż dopiero mieć dwa własne anioły! Czy z tego nie będzie jakich kłopotów? – zastanawia się jej babka, kołysząc małą do snu. – Czasy teraz takie, że nie daj Bóg! W radiu mówili,  że matyrialistyczne. Tylko co to jest ta matyria? I dlaczego listyczna. Czy to jakiś nowy wynalazek? Chyba nie amerykański? Może ruski. I z tego ma niby powstać nowy świat? Lepszy nawet od tego, który stworzył Pan Bóg? A mówią, że już nawet jest ten świat, u Ruskich, i że wszystko jest z matyrii – i szafa, i kot, i zupa na obiad, i myśli w głowie, i sama głowa. A! Kto by tam w to wierzył. Takie tam banialuki. Ot co!
NIEZAPLANOWANA

Róża Biała przychodzi na świat 13 marca 1956 roku. Wbrew nazwisku, wcale nie jest biała – przypomina wygotowanego buraka, w dodatku ma rudawe włosy.
Jej narodziny splatają się z historią i tym razem nie jest ona tylko ozdobną perspektywą. Matka Róży, sekretarz POP w przetwórni owocowo-warzywnej, poruszona wiadomością o śmierci towarzysza Bieruta, czuje pierwsze bóle porodowe. Kilka dni później, gdy obie są już w domu i gdy pierwszym sekretarzem Partii zostaje Edward Ochab, Róża wraz z karmiącą matką oblewa tę okazję. Niestety, wódka jej szkodzi i Róża ma następnego dnia nie tylko kaca, ale i biegunkę. Na szczęście matka szybko traci pokarm, co uwalnia niemowlę od uczestniczenia w kolejnych libacjach z równie ważnych powodów.
A tych nie brakuje, bo 1956 jest pełen politycznych zakrętów, nerwowy i niepewny, zwłaszcza dla ojca Róży, który jest działaczem partyjnym na szczeblu powiatowym. Niespokojny marzec, to znowu gorący kwiecień, potem jeszcze gorętszy czerwiec i październik – niespodziewane zgony, strzały, przesunięcia, wypaczenia i rozliczenia! Trzeba to wszystko omówić, spolaryzować poglądy, zastanowić się nad przyszłością Partii i mas robotniczo-chłopskich. Bez wódki tego nie rozbieriosz, więc trzeba pić z tym i owym, i jeszcze z tamtym, zawiązywać sojusze i trwać zawsze przy aktualnej linii Partii. Ktoś by pomyślał, że kryje się za tym karierowiczostwo i kurczowe trzymanie się stołka. Nic bardziej mylnego – ani ojciec Róży, ani matka nie umieją żyć bez czynów społecznych, wieców i majowych pochodów, w dodatku wierzą, że są w stanie poprowadzić masy w świetlaną przyszłość. Dlaczego w takim razie mieliby przepaść pod kołami dziejów?
Nie przepadają, co przez lata będzie kształtowało życie Róży, bo rodzice pochłonięci budowaniem nowego ładu, nie mają czasu dla niej i dla dwóch starszych córek Marceliny i Wandy, które podobnie jak Róża odziedziczyły swoje imiona po słynnych komunistkach.
Na razie jednak Róża ma osiem miesięcy i leży w żłobku mokra i głodna. Inne dzieci są już w domu, jej matka ma partyjną naradę. Róża nie płacze. Przecież nie może płakać z tego powodu, że jej mamusia buduje z takim poświęceniem socjalizm. Trzeba być dzielnym. Trzeba umieć znosić przeciwności losu. Róża więc usiłuje zapomnieć o głodzie i ćwiczy ciało, wyciągając rączki w kierunku drewnianych szczebelków łóżeczka. Podciąga się nawet do góry.
Chwilę potem wpada do sali matka.
– Ale jesteś dzielna, córeczko – mówi, pakując ją do kombinezonu. – Przebierzemy w domku, co ty na to?
Róża nie komentuje propozycji żadnym przyjaźniejszym gugnięciem, nie lubi bowiem, gdy listopadowy chłód dochodzi do przemoczonej pieluszki.
– Uf! – mówi jeszcze matka do opiekunki, która po godzinach zajmowała się jej dzieckiem. – Czasami marzy mi się żłobek tygodniowy. W dużych miastach już podobno są. Zgłaszałam taką inicjatywę, ale aktyw partyjny stwierdził, że u nas nie ma na to zapotrzebowania. A poza tym są inne priorytety.
Opiekunka nie odzywa się. Nie lubi Jadwigi Białej, nie lubi dzieci, nie lubi listopada. W dodatku stale bolą ją zęby, dlatego koleżanki nazywają ją Zębulą. Zębula chce jak najszybciej iść do domu, wziąć proszek i położyć się spać.
PIERWSZY

Medyk, czyli Janusz Nowakowski, postanowił urodzić się 30 kwietnia 1956 roku – trochę wcześniej, niż się tego spodziewała jego rodzina. Tak to już z Medykiem będzie – zawsze chce być pierwszy i najważniejszy. Mimo niespodziewanej akcji porodowej, dziecko jest duże, zdrowe i silne. Krzyczy najgłośniej na sali, leje, jakby miał zamiast siusiaka strażacką gaśnicę, je za trzech. W dodatku zachwycają się nim wszystkie pielęgniarki, bo nie wygląda jak inne noworodki – ma wyjątkowo długie, czarne włosy i słodki wyraz twarzy. Tak więc Medykowi niczego nie brakuje. W innych sprawach też dopisuje mu szczęście. Rodzice wprawdzie są już nie najmłodsi, ale zamożni. Ojciec jest adwokatem, matka farmaceutką, może trochę zbyt surową i zasadniczą, ale na razie Medyk o tym nie wie – odpowiada mu systematyczność, z jaką jest przystawiany do piersi i z jaką później będzie dostawał soczki i zupki. Jest w dodatku jedynakiem. I tak zostanie, co będzie mu na rękę, bo od początku nie lubi się z nikim dzielić.
Tydzień później Medyk jest już w domu. Rodzina cieszy się podwójnie, ponieważ w Polsce ogłoszono kilka dni temu amnestię i z więzienia wychodzi wujek Heniek. Medyk wygląda doskonale, czego nie można powiedzieć o wujku. Sąsiadom rodzina mówi, że ten nieszczególny wygląd krewnego to wynik długotrwałej choroby, a pobyt na prowincji ma przyśpieszyć rekonwalescencję.
Obaj – Medyk i wujek Heniek – spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu w sadzie. Medyk śpi pod jabłonką w wózku, a wujek siedzi tuż obok w bujanym fotelu z wikliny, nieruchomy i zapatrzony w pustkę. Wokół wszystko kwitnie i szaleje, a oni trwają w półsennej egzystencji, czasami lekko kołysani – Medyk na boki, wuj w przód i tył. W Medyku też jeszcze jest pustawo, ale dlatego że świat nie zdążył jeszcze wpaść mu do środka. W wuju jest pusto, bo wytrząśnięto z niego wszystko, wybito z głowy marzenia, prześwietlono światłem mocnej żarówki klisze pamięci, wyciągnięto proste słowa, a zostawiono śmietnik z natrętnymi frazami – prowokator, zapluty karzeł reakcji, agent imperialistyczny, wróg ludu. Był tym wszystkim jeszcze przed dwoma tygodniami. Teraz nie jest, ale też nie jest już tym, kim był przed więzieniem. Czuje się nikim, jakby się niedawno urodził, tyle że – w przeciwieństwie do Medyka – wyszedł na świat śmiertelnie znużony.
Mały budzi się i rozgląda wokół. Nad nim zwieszają się delikatne gałęzie majowej jabłoni, ozdobione różowymi pąkami. Medyk patrzy, słucha, wącha, usiłuje w dodatku rękę złapać powietrze, dotknąć pszczoły i motyla. Po chwili ma w głowie wiosenny chaos, za dużo na raz wpadło mu do środka, ale słońce usypia go i pierwsze wrażenia po krótkim onirycznym wirowaniu znajdują odpowiednie miejsca jak klocki w układance.
Wuj dalej siedzi nieporuszony. Wszystko wokół wydaje mu się coraz bardziej szare i straszne. Cofa się w obręb własnej skóry i tam czuje się bezpiecznie jak w celi. Chichocze cichutko, wewnętrznie, w sobie – bo znowu wie, kim jest. Tak! Jest wrogiem ludu, podżegaczem i prowokatorem, jest tym wszystkim. Za takie rzeczy trzeba ponieść karę, słuszną karę wieloletniego więzienia. Może już nigdy nie wyjdzie na wolność. Będzie tak siedział w celi z własnej skóry i milczenia do końca swoich dni. A przynajmniej do tego momentu, gdy przestanie być tym, kim jest.
Medyk ma jeszcze jednego wuja – księdza Stefana. To właśnie on trzy miesiące później chrzci go, dając mu imię Janusz po dziadku aptekarzu, który w 1920 roku walczył z bolszewikami, i Henryk po drugim, endeku i właścicielu piekarni, która ciągle jeszcze jest czynna, choć daleko jej do przedwojennej prosperity. W ten oto sposób, chcąc nie chcąc, Medyk zostaje jedynym spadkobiercą dość kłopotliwej rodzinnej tradycji. Na razie na szczęście o tym nie wie. Leży sobie w odświętnej i mięciutkiej bieli i patrzy na złocenia kościoła, na pyzate aniołki, które mimo małych skrzydeł szybują w błękicie sklepienia i uśmiechają się niezmiennymi, trochę głupawymi uśmiechami. Tak pomyśli o nich jednak dopiero kilkanaście lat później, gdy będzie służył do mszy. Na razie wyciąga do nich obie ręce, guga, zakłócając ceremoniał. Dopiero święcona woda ostudza go jak zimny prysznic. Aniołki dalej się uśmiechają, mimo że Medyk krzyczy wniebogłosy.

PAJĄCZEK

Karolina Skrzypek zjawia się na świecie 29 czerwca 1956 roku, w dniu ślubu Arthura Millera z Marilyn Monroe. Czas zdawałoby się nie najgorszy, przedwakacyjny. W Polsce jednak nikt nie ma głowy do tego, by cieszyć się ze szczęścia amerykańskiej gwiazdy i genialnego dramaturga czy z rozkwitu lata. Poprzedniego dnia w Poznaniu Władza zabiła ponad 70 osób. Ojciec Karoliny jeszcze przed narodzinami córki wysłuchał przemówienia premiera Cyrankiewicza, który zapowiedział, że każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę przeciw Władzy ludowej, może być pewien, że mu tę rękę Władza odrąbie… Podniesionych rąk jest jednak tym razem za dużo, są to w dodatku silne robociarskie ręce, więc Władza szybko spuszcza z tonu. Zabitych robotników nie daje się jednak wskrzesić i trzeba coś z tym zrobić. Zwykle składano winę w takich sytuacjach na agentów wroga, teraz Władza musi ich poszukać we własnych szeregach.
Karolina, nawet gdyby chciała, nie może podnieść ręki, bo obie ma zawinięte w kołderkę. Zresztą, jej piąstka jest drobniutka, chudziutka i słaba, jak cała Karolina. Właściwie nie do końca wiadomo, czy dziecko przeżyje. Matka jest trochę zdziwiona tą niepozorną istotą, której twarz w pierwszym tygodniu przypomina pomarszczone zimowe jabłko. Spodziewała się tłuściutkiego amorka – słodkiego i złotowłosego. Dla kogoś takiego zrezygnowała z nienagannej figury, ktoś taki mieszkał w jej brzuchu i w jej snach, a teraz z trudem wypełzł z niej chudy i słaby pająk. Anna Skrzypek patrzy na Karolinę trochę zdziwiona, jak na coś obcego. Stara się jednak przełamać. Usiłuje nawet karmić ją piersią, jak sobie tego życzą mąż i teściowa, ale szybko okazuje się, że nie ma pokarmu. Nie ma też cierpliwości, gdy mała płacze. Brzydzi ją w dodatku mleczny zapach niemowlęcia. Z ulgą oddaje dziecko w szpitalu pielęgniarce, a potem, już w domu, teściowej.
Ojcu Karolina wydaje się ósmym cudem świata. Przekupuje bombonierką pielęgniarkę i widzi małą w godzinę po narodzinach. Bierze na ręce to najkruchsze z kruchych i przytula. Córuchna – szepcze wniebowzięty. – Moja mała córuchna, mój skarb, najdroższa. Czekałem na ciebie tyle lat. Jesteś, nareszcie jesteś! Będę o ciebie dbał.
Karolina wierzy w tę obietnicę, bo czemu miałaby nie wierzyć. W ogóle wydaje jej się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pogoda na dworze nie najgorsza, rodzice też jej się udali. Ojciec jest dyrektorem Miejskiego Domu Kultury, matka pracuje w nim jako instruktorka tańca i muzyki. W domu czeka na nią niecierpliwie babcia, od lat spragniona wnuczki. Będzie dobrze, choć teraz na nic nie starcza sił, nawet na otworzenie oczu, nie wspominając o czymś ambitniejszym, jak choćby o jednym z uśmiechopodobych grymasów, które z taką łatwością robią dzieciaki obok.
A jednak udaje jej się uśmiechnąć do ojca, czym wzrusza go do łez. A potem zasypia ufnie w jego ramionach.
Ojciec i babcia od początku są pewni, że Karolina jest dzieckiem niezwykłym. Matka ma wątpliwości, ale ona już taka jest. Na spacerze jej mąż widzi kwiaty w ogródkach i zgrabne łydki kobiet, a ona rozwłóczone wszędzie śmieci, psie gówna, oczka w pończochach, przetłuszczone włosy wymykające się spod chustek, brudne okna, w których powiewają zasłony z tandetnymi wzorami. Tyle że mąż zwykle zachwyca się głośno, a ona brzydzi się światem w milczeniu. Także i teraz milczy. Zresztą, nawet gdyby odważyła się wypowiedzieć swoje wątpliwości i tak nikt by ich nie usłyszał w powodzi zachwytów. Mała tak pięknie się uśmiecha! Robi cudownie żółciutką kupę! Ślini się wprost z niewiarygodnym wdziękiem! Nawet nocami drze się niezwykle. I w ogóle!
Karolinie nie przeszkadzają te zachwyty. Przeciwnie, głęboko w nie wierzy i jest z tego powodu zadowolona. Szybko przyzwyczaja się do roli pępka świata. Nie ma zresztą innego wyjścia – ojciec namawia matkę na zafundowanie jej braciszka, ale Anna Skrzypek nie ma zamiaru więcej zachodzić w ciążę, tyć i rodzić

ZWYCZAJNA I PRZECIĘTNA

Ulka Mazurek przyszła na świat 24 października 1956 roku, kilka godzin przed słynnym wiecem na Placu Defilad, podczas którego do kilkusettysięcznego tłumu przemawiał Gomułka. Ulka w tym czasie zapewne ssała spokojnie pierś matki. Nikt tego jednak nie zapamiętał, podobnie jak szczegółów porodu, który – jak wszystko w życiu Ulki – przebiegł zupełnie zwyczajnie. Tak to już z nią było – urodziła się w dość przeciętnej rodzinie, miała zupełnie przeciętne dzieciństwo, podobnie było ze zdolnościami i upodobaniami. Była tak zwykła, że koledzy nie umieli znaleźć dla niej jakiejś interesującej ksywy. Ulka jednak nigdy się tego nie wstydziła, a nawet odwrotnie, zachowywała się tak, jakby przeciętność była najlepszą ozdobę. I może właśnie dlatego naprawdę ją zdobiła.
Końcówka roku 1956 w przeciwieństwie do małej Mazurkówny nie była taka zwykła. Najpierw burzliwy październik w Polsce i powstanie na Węgrzech, które wybuchło w przeddzień urodzin Ulki, potem wkroczenie tam wojsk radzieckich i jeszcze konflikt wokół Kanału Sueskiego. Ulka nie ma zamiaru się tym przejmować, chociaż ojciec wieczorami słucha Wolnej Europy i ucisza zarówno jej rozkoszne gaworzenie, jak i pokrzykiwania Jaśka, starszego brata Ulki, który zazwyczaj gania wokół stołu, ciągnąc na sznurku drewniany wóz i udając konia. Ulkę bawią zdenerwowane syknięcia ojca. Polityka! Jakie to śmieszne wobec tak ważnej rzeczy jak ćwiczenie krtani, płuc i nóżek. I jeszcze te dyskusje rodziców o tym, kto kłamie, Władza czy Ci z trzeszczącego radia, i co z tego wszystkiego będzie. Dorośli! Będzie, co ma być. To oczywiste!
ZNIKĄD

O przyjściu na świat Anki Trawki, czyli Anity, też niewiele da się powiedzieć, ale z zupełnie innych powodów. Nikt nigdy nie opowiadał jej o pierwszych dniach i miesiącach życia – ani o pierwszej chorobie, ani o pierwszym ząbku, ani o kolorze pierwszego kocyka czy brzmieniu pierwszego słowa. Anita przez wiele lat czuła się, jakby pojawiła się znikąd, od razu kilkunastomiesięczna. W każdym razie wtedy zaczynała się jej opowiadana biografia, ale przedstawiana tak jakoś półgębkiem, niechętnie i bez entuzjazmu, który zwykle towarzyszy tego typu relacjom.
Na pewno wiedziała tylko to, że urodziła się 22 listopada 1956 roku, ale nie w Rodzinnym, tylko we wsi leżącej na południe od miasteczka. Była piątym dzieckiem i po paru miesiącach rodzice, średniozamożny rolnik i gospodyni domowa, oddali ją na wychowanie niezamężnej kuzynce, Stefie Kłącz. Nie z biedy, to wiedziała na pewno. Więc dlaczego? Przez jakąś chorobę czy nieszczęście? A może matka jej nie chciała? Nie kochała? Te pytania dręczyły Anitę przez całe dzieciństwo, jednak nigdy nie zdobyła się na to, by je zadać. Pytania zalegały na dnie jej pamięci jak ostre ciernie, otorbione wspomnieniami z mijających dni. Anita umiała obchodzić te miejsca z daleka, ale bała się, że któregoś dnia straci czujność i wtedy dosięgnie ją ból – i to taki, którego może nie wytrzymać. Zacznie krzyczeć i już nie przestanie! Potem również ten strach otorbił się w niej i opadł na dno kolejną zapomnianą warstwą. Bała się strachu o coś, czego już nie pamiętała. Warstwa zarastała warstwę, coraz więcej było w niej niepamięci.
To samo stało się z innymi pytaniami, choćby tym, dlaczego wzięła ją ciotka, ta duża kobieta z tlenionymi  włosami, zakręconymi w drobne, niezbyt staranne loczki? Czyj to był pomysł, jej czy może raczej rodziców? Czy coś za to dostała? Pieniądze, a może kawałek ziemi?
Tak więc Anitą wyłoniła się z dzieciństwa z dużymi plamami amnezji, które zamiast się kurczyć, rozszerzały się z biegiem lat. Pamiętała mniej niż inne dzieci. Może dlatego, że nikt jej nie przypominał zdarzeń z przeszłości. Udało jej się ocalić tylko kilka obrazków. Pierwszy ze słońcem, płotem i kotem. Najpierw zauważyła słoneczny promień przesączający się przez dziurę po sęku. Potem płot górujący nad jej głową jak las. Jestem – myślała cokolwiek zdziwiona i usiłowała złapać ręką trochę słonecznego pyłu. Wiatr podnosił i opuszczał szarawą szmatę do cedzenia mleka, wieszaną przez sąsiadkę zawsze w tym samym miejscu. To właśnie ona odsłaniała i zasłaniała dziurę w trochę już spróchniałej sztachecie. Dołem, przez szparę, wsunął się czarny kot i otarł się o nogi Anity. Chyba właśnie dlatego zapamiętała całą tę scenkę. Dotyk kota był miękki, ciepły i łaskoczący. Zwierzak wygiął grzbiet i otarł się jeszcze raz. Anita zastygła, bo jej się wydawało, że jak tylko się poruszy, kot zniknie jak słoneczny promień. Nie wiedziała, że Czarny czeka na pogłaskanie po wygiętym w łuk grzbiecie.
Ciepło. Kocie ciepło. Dotyk. Koci dotyk. Anita długo będzie musiała grzebać w pamięci, by sobie przypomnieć coś równie przyjemnego. Dotknięcia ciotki w niczym nie przypominały tych kocich. Ciotka zawsze się śpieszyła, więc albo ją popychała, albo szarpała, albo ściskała zbyt mocno. I miała zawsze zimne, szorstkie ręce, gdy rozbierała ją wieczorami do mycia. Zresztą, szybko nauczyła Anitę radzić sobie samej, więc skończyły się nawet te zimne i szorstkie dotknięcia.
ĆMA

Metka, czyli Basia Saniewska, rodzi się 22 maja następnego roku. W całym kraju jest piękny ciepły wieczór, w Warszawie ludzie bawią się na inauguracji klubu Stodoła, a w Rodzinnym męczy się na sali porodowej jej matka. Dbają o nią – jest lekarką w szpitalu, w którym odbywa się poród. Niewiele to pomaga. O szybę okna obijają się co chwila inne owady, zwabione silnym światłem. Ćmy – Metka kręci się w brzuchu matki jak ćma, która natychmiast chce skąpać się w świetle. Pcha się na świat niestety nieodpowiednią częścią ciała – swoją kształtną pupą. Jest to w stylu Metki, ale tego nie wiedzą jej rodzice.
Dziś o takim porodzie powiedziano by rodzinny – ojciec Metki też jest lekarzem, w dodatku ginekologiem i to on asystuje przy narodzinach córki. Próby przekonania Metki, by przyszła na świat normalnie, nie pomagają. Poród pośladkowy rozrywa krocze rodzącej, o czym Metka przez wiele lat będzie słuchała co najmniej raz w roku – z okazji kolejnych urodzin. Jest to jej pierwsza wina – pierwsza i nigdy nie wybaczona. Drugą, też nigdy nie wybaczoną, jest to, że rodzi się dziewczynką. Ojciec, widząc jej wypiętą pupę, ma ochotę wepchnąć ją z powrotem w ciemny korytarz. Niestety jest to niemożliwe, bo już widać główkę i trzeba tamować krwotok. Półprzytomna matka szepcze:
– Jacuś, mamy Jacusia… – i z tą słodką myślą odpływa w niebyt zbawiennego omdlenia.
– Zabierzcie TO stąd – mówi jeszcze ojciec i tak się kończy powitanie. Zawinięta w pieluszki i kołderkę Metka trafia na salę z noworodkami. Uśmiecha się przy tym tak słodko do położnej, że ta bierze ją jeszcze na chwilę z łóżeczka i przytula do siebie.
Po dziesięciu dniach Metka jest już w domu. Niestety, matka ciągle jeszcze czuje się „rozdarta” i nie ma siły, a przede wszystkim ochoty zajmować się dzieckiem, które okazało się takim wandalem. Ciągle przy tym mówi o Metce ono, dziecko, niemowlę, jakby miała nadzieję, że coś się jeszcze może stać, jakiś cud, który z rodzaju nijakiego zmieni to niechciane coś w pieluchach w chciany rodzaj męski. Przemiana jest jednak niemożliwa, co Metka udowadnia, mocząc raz po raz pieluszkę, a potem prezentując swoje wdzięki. Matka parzy na nie z obrzydzeniem. Zresztą, najczęściej przewija małą niania. Ojciec w ogóle nie zbliża się do łóżeczka.
Metka na razie nie widzi w tym wszystkim niczego złego, bo przecież nie zna się jeszcze na rodzinnych obyczajach. Na szczęście żadne przykre rzeczy się z nią nie dzieją, bo ma zawsze przy sobie dobrą opiekunkę, która dba o nią i pieści. Jedyny mankament posiadania niani jest taki, że nianię można zmienić. I tak właśnie się dzieje. Wszystkie kolejne opiekunki szybko przyzwyczajają się do dziecka, a dziecko do nich. Basia to, Basia tamto! Basia tak słodko się uśmiecha. Tak mądrze patrzy. Tak zabawnie przebiera rączkami. Basiunia! Basiątko! Basik! Ten szczebiot, w którym coraz więcej jest uczucia, doprowadza matkę Metki do histerii. Nie może patrzeć na opiekunkę, pochylającą się z czułością nad dzieckiem. Nie może też znieść zdrobnień, pieszczotek i całusków. Tłumi to w sobie jakiś czas, aż w końcu wybucha, krzycząc, że jakaś obca baba chce zrobić z jej córki rozpieszczonego bachora. To nie takie czasy! – krzyczy. – To nie księżniczka, nie hrabianka, nikt szczególny! I w ogóle! Pilnować! Karmić! Przebierać! Wyprowadzać na spacer! Kłaść spać! To wystarczy! To w zupełności wystarczy!
Po takim wybuchu zwykle w odstępie paru dni lub tygodni następuje zmiana opiekunki.
Pani Genia jest szóstą z kolei nianią. Bywa trochę szorstka, ale opowiada przed snem ładne bajki, lubi długie spacery, dobrze gotuje zupki, a przy czesaniu nie ciąga za włosy. Metka ma już dwa i pół roku i zaczyna kojarzyć ten dziwny mechanizm zmian. Nie zamierza stracić pani Geni, więc po raz pierwszy ukrywa swoje uczucia. Pani Genia też nie obnosi się zbytnio ze swoimi. Pozwalają sobie czasami, gdy nikt nie widzi, na długi mocny uścisk, ale nigdy niczego nie spieszczają i nie zdrabniają. Żadnych szeptów na ucho, tajemnic czy niezdrowych zabaw w pocieranie nosków. Nic co mogłoby rozmiękczyć charakter Metki. A czasami nawet kilka ostrych słów albo klaps, by ten charakter poprawić. Matka długo przygląda się temu z podejrzliwością, w końcu jednak dochodzi do wniosku, że pani Genia jest do zaakceptowania. Bywa wprawdzie nie dość sucha, kostyczna i pedagogiczna, ale skąd wziąć na prowincji, wśród zwykłych bab o nadmiernie wybujałych instynktach macierzyńskich, kogoś takiego? Zresztą, matka bierze teraz więcej dyżurów w szpitalu, więc sprawy domowe, a zwłaszcza dziecięce coraz mniej ją obchodzą.
ŻABA

Bąk, czyli Mirek Krawczuk, rozczarowuje rodzinę podobnie jak Metka. Przychodzi na świat 15 lipca 1957 roku. Mao Zedong właśnie odcina się od kampanii „stu kwiatów”, Chruszczow tego dnia oświadcza, że niebawem ZSRR osiągnie poziom życia Stanów Zjednoczonych i że „dobrze omaszczony marksizm i leninizm będą miały lepszy smak”, zatem jest to dzień jak najbardziej odpowiedni, by zjawić się na świecie. Bąk jednak nie może się urodzić, bo ma owiniętą wokół szyi pępowinę. W końcu lekarz robi cesarskie cięcie i to ratuje życie mocno już zmęczonemu dziecku.
Następna komplikacja pojawia się zaraz po oględzinach dziecka. Gdy po przebudzeniu z narkozy, matka pyta, czy dziecko jest zdrowe, zapada kłopotliwe  milczenie.
– To nic takiego – mówi w końcu lekarz. – Takie rzeczy się zdarzają.
– Jakie rzeczy? – pyta drżącym głosem Krawczukowa.
– Pani syn ma chorą nóżkę. Będzie potrzebna operacja.
– Ale dlaczego? Co z tą nóżką nie tak?
– Sześć palców i wszystkie sklejone błoną. To nic takiego. Bywa gorzej. Dużo gorzej. Dwie głowy, zajęcze wargi i inne straszne rzeczy. Jeden dodatkowy palec, cóż to takiego!
Lekarz usiłuje ją jakoś pocieszyć, ale Krawczukowa czuje, że jakoś jej słabo. Nic dziwnego – w jednej chwili dowiaduje się, że urodziła trzeciego syna i że jest on odmieńcem. To miała być śliczna dziewczynka. Wymarzona, wyśniona. Niechby już był nawet chłopiec, tylko czemu kaleki? Może zbyt natarczywie modliła się o dziewczynkę? Czy to aby nie kara? Albo przestroga! Tylko dlaczego Bóg postanowił napiętnować tę niewinną, bezbronną istotkę? Czemu nie ukarał jej, prawdziwej winowajczyni?
Ściska się jej serce w poczuciu winy i litości. Tak już będzie zawsze – mało działania, a dużo, za dużo uczuć. Schować Bąka, wtłoczyć ponownie do łona, zszyć przeciętą pępowinę! Że to niemożliwe? Więc chociaż oddzielić od złego świata. To biedne maleństwo! Biedne i chore! Takie delikatne! Takie wrażliwe! Chucherko! Mizeraczek! Drobinka!
Dopiero po trzech tygodniach wypisują Krawczukową ze szpitala. Wraca do ciasnego, jednopokojowego mieszkaniu, które mieści się w rodzinnym drewniaku. Drugą część domu zajmują rodzice i siostra Krawczukowej, Hanka, która „dorobiła się” trzy lata temu nieślubnego dzieciaka. A w podwórku, w przerobionym budynku gospodarczym, mieszka w dodatku druga siostra, z mężem, teściową i czterech synów, bo tylko chłopcy ostatnio rodzą się w tej rodzinie. W przyszłości podwórko Krawczuków będzie najweselszym placem zabaw na całej ulicy – przynajmniej dla okolicznych urwisów.
Wraz z pojawieniem się na świecie Bąka, w życiu Krawczuków zachodzą duże zmiany. W pokoju, który spełniał dotąd także rolę małżeńskiej sypialni, mieszka teraz matka z niemowlakiem, a w kuchni ojciec ze starszymi synami, Zbyszkiem i Krzyśkiem, zwanymi przez krewnych i sąsiadów półbliźniakami, bo urodzili się w tym samym roku, jeden w styczniu, a drugi w grudniu, a w dodatku są do siebie podobni. Następuje ostry podział na świat męski i damski i Bąk niestety zostaje przypisany do obcej sobie płci. Od tej pory będzie nasiąkał ciepłem, miękkością i czułością. Z czasem zacznie się tym dusić, ale też nie będzie umiał bez tego żyć.
Ale to przyjdzie później. Teraz naprawdę potrzebuje czułej opieki, ale także konkretnego działania. Trzeba przecież zoperować chorą stopę. Najlepiej, żeby zrobił to dobry ortopeda, a takiego trzeba poszukać w większym mieście. A potem zostawić dziecko na badania w szpitalu, z dala od domu, z dala od mamusi, od tego cieplutkiego pokoiku, który zastępuje łono. Matce wydaje się, że dziecko nie przetrwa bez niej ani godziny – zapłacze się na śmierć, zakrztusi tęsknotą, zadławi obcym powietrzem. Już ona to wie! W szpitalu wszystko może się zdarzyć. Zaziębią jej syna! Zainfekują! Dadzą za dużo narkozy. Zabiją! Zabiją!
– Opamiętaj się, kobieto – mówi do niej mąż, listonosz, człowiek niewielkiej postury, o chwiejnym charakterze, a teraz w dodatku przytłoczony i rozgoryczony tym przedłużającym się pobytem na małżeńskiej bocznicy. – Przecież z tą nogą trzeba coś zrobić.
– Ty egoisto! – krzyczy żona. – Jesteś taki sam jak wszyscy! Czy to jego wina, że ma chorą nóżkę? Czy trzeba go przez to skazywać na cierpienie, a może i śmierć?
– Wolisz chować odmieńca?
– Nie kochasz go! Nigdy go nie kochałeś!
Po tych słowach trzaska drzwiami sypialni i rozedrgana do ostatniego nerwu łapie swoje kalekie szczęście.
– Nie dam cię skrzywdzić! Mamusia cię kocha! Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał!
Bąk płacze, bo matka, w przypływie miłości, ściska go za mocno. Znowu brakuje mu tchu, jak tam, w brzuchu, gdy oplątał się pępowiną. A może to pępowina oplątała jego? Matka na szczęście kładzie go do łóżeczka. Ale też szczelnie otula puchową kołderką, bo jej się zawsze wydaje, że syn ma skłonność do przeziębień. Po chwili Bąk czuje się, jakby go włożono do pieca. Poci się, co matka bierze za pierwszy symptom choroby i przykrywać go jeszcze kocykiem.
BIOGRAFIE

Gdy się patrzy na te biografie z dystansu, widać jak niewielkie znaczenie miał czas, w którym się urodzili, a jak duże rodzina. Nie epoka szturchała i poniżała Bazylego, ale jego własny ojciec. Nie epoka pieściła i kochała Julitę, ale jej najbliżsi. A Bąka matka omal nie zakochała na śmierć. Nic nie pomogło, że wszyscy mieli mieć po równo, bo miłość nie była pod państwową kontrolą, nie znacjonalizowano dobroci i opiekuńczości, nie można było w jakimś ważnym urzędzie dostać przydziału na spokojne dzieciństwo czy kupić go w społemowskim sklepie. Chłód i osamotnienie, które odczuwała mała Metka, nie było wynikiem napięć w Algierze, przejęcia władzy na Kubie przez Castro czy coraz bardziej wstecznej polityki Gomułki. Jej rodzice nie znaleźliby dla niej czasu, nawet gdyby nie wertowali gazet i nie słuchali przemówień polityków. Po prostu w ich życiu nie miało być Metki. Miał w nim być mały chłopczyk, miniaturka taty, podobny jak kropla wody do dziecka ze starych fotografii. Dla niego zarezerwowali całą czułość i na niego czekali przez wszystkie następne lata. Nie zjawił się w ich życiu, ale to nie zmieniło niczego, bo nie uronili z owej zarezerwowanej czułości ani kropli.
NIEDOSTĘPNA

Metka z przeszłości przypomniała mi o teraźniejszej. Byliśmy umówieni w tym samym co zwykle miejscu w sobotni wieczór. Nie przyjechała na spotkanie. Zdarzało się to dotąd rzadko. Siedziałem oparty o stóg siana, zapatrzony w mgły na łące, z którymi mieszał się dym z mego papierosa. Ciągle jeszcze miałem nadzieję, że za chwilę usłyszę jej samochód.
Po dwóch godzinach ruszyłem ku Rodzinnemu, a potem skręciłem w ulicę, przy której stał jej dom. Nic specjalnego tam się nie działo – nie wybuchł pożar, nie widać było karetki pogotowia ani samochodu z obcą rejestracją, co oznaczałoby gości. W pokoju Metki światło paliło się jak gdyby nigdy nic. Ot, zwykły letni wieczór.
Byłem oddalony od niej o kilkanaście metrów i jednocześnie za górami, za lasami, w innym świecie, z którego nie było ani drogi, ani bramy do świata Metki. Nie mogłem wejść do jej domu i zażądać wyjaśnień. Nie mogłem także zadzwonić, bo telefon był na dole i odebrałaby go pewnie jej matka. A komórki specjalnie zostawiliśmy w mieści. Dotąd nie były nam tu do niczego potrzebne. Odnajdywaliśmy się wieczorami bezbłędnie, nawet jeśli coś stawało nam na przeszkodzie. Kwadrans, pół godziny, godzina czekania i Metka zjawiała się – uśmiechnięta, pachnąca, ubrana w coś ciemnego, by wtapiać się w mrok, gdy szła. A pod spodem miała zawsze białe, by jaśnieć tylko dla mnie. Niestety, nie tego wieczoru.
Jednak nie była całkiem niedostępna. Wiedziałem, gdzie mogę ją spotkać – w kościele na sumie. Rzeczywiście, była tam następnego dnia, w jasnym kostiumie, którego nie znałem, cała pastelowa, ozdobiona kolorowym światłem witraża.
– Rany boskie, Matka! – mówiłem do niej w myślach. – Spójrz w moim kierunku, bo zwariuję!
Nie spojrzała, chociaż musiała wiedzieć, że tkwię pod tym samym filarem co zwykle, naprzeciwko jej filaru, znajdującego się po drugiej, babskiej stronie kościoła. Prowokowała mnie tą swoją prowincjonalną obcością. Lubiła to robić. Uwielbiała. Tak, to na pewno było to.
– Ależ Koli – powie potem – mam się w kościele gapić na jakiegoś faceta, który podpiera filar? Daj spokój, jestem poważną mężatką w średnim wieku i nie w głowie mi takie rzeczy. – Ściągnie przy tym z szyi apaszkę, lekką jak mgła. – Lubię siebie małomiasteczkową, wiesz… – przerwie, by mnie pocałować. – W mieście zawsze się spóźniam, a tu do kościoła przychodzę dziesięć minut przed rozpoczęciem mszy. Obejrzyj mój kostium. Widzisz? Idealnie wyprasowany. Uważaj, nie możemy go pognieść. Przecież wiesz, że moja mama nie znosi pogniecionych rzeczy. – Wiedziałem. Metka, która w Warszawie prawie w ogóle nie używała żelazka, tutaj stale pilnowała zagnieceń. Robiła to specjalnie. – Ty też jesteś tu inny – powie, rozpinając pierwszy guzik. – Mnie prowincja dodaje lat, a tobie ujmuje. Jesteś taki jakiś niepewny i szczeniakowaty. To tak, Koli, jakbym miała tutaj romans z zupełnie innym mężczyzną. Przyznaj się, że czujesz to samo i jesteś tym podniecony. Zobacz, jakie masz spocone ręce. Jakbyś dobierał się do nauczycielki albo kogoś w tym stylu. Przedsmak grzechu, nieprawdaż? Uwielbiasz te nasze tajemnicze spotkania na sianie pod chmurką. Spokojnie, sama je zdejmę. Nie mogę wrócić do domu w porwanych rajstopach.
Metka miała rację. Grzeszyliśmy. Zatapialiśmy się w perwersji. Nigdzie więcej – tylko tutaj! Było to absurdalne, ale tego właśnie oboje doznawaliśmy. Może nawet po to przyjeżdżaliśmy tu latem każdego roku? – Tęskniłam za tobą – szepnie Metka. Będzie gryzła niecierpliwie moje ucho. Tu zawsze jest bardziej niecierpliwa i namiętna. Jestem zakazanym owocem, którego chce skosztować jak najszybciej.
Tak będzie, może już jutro. Na razie przepycham się ku wyjściu, by być przy kościelnych drzwiach w tej samej chwili co ona. Jeszcze jeden krok i mam ją przed sobą. Ściskam boleśnie jej dłoń i szepczę:
– Dziś. Koniecznie.
Metka nie potwierdza tego, mimo że wykręcam jej rękę. Już jesteśmy na zewnątrz i muszę ją puścić. Odchodzi bez oglądania się, jakby w ogóle mnie nie zauważyła.