Hanna Kowalewska: mam jedną zasadę — nie nudzić [WYWIAD]
Scenarzystka, poetka, jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Jej cykl o Zawrociu podbił serca czytelników i czytelniczek w całym kraju. Jednak Hanna Kowalewska kazała im czekać aż 5 lat na kolejną odsłonę przygód ulubionych bohaterów. „W 2011 roku ogłosiłam koniec cyklu”, mówi. Dlaczego złamała postanowienie? Specjalnie dla czytelników Onetu zdradza kulisy powstawania swojej najnowszej powieści „Cztery rzęsy nietoperza”.
Na nowe przygody Matyldy, bohaterki cyklu o Zawrociu, kazała Pani czekać swoim czytelnikom 5 lat. Dlaczego tak długo?
Hanna Kowalewska: Ponieważ nie lubię łamać własnych postanowień, a w 2011 roku ogłosiłam koniec cyklu. Z tym końcem to zresztą długa historia. W 2009 roku usiadłam do napisania czwartej, ostatniej książki, wiedziałam już nawet, jaka będzie ostatnia scena. Moja wyobraźnia miała jednak własne plany — zjawiali się kolejni bohaterowie, scenki nie pasujące do wcześniejszych szkiców, inne zakończenie. Jednym słowem — wymyślały mi się dwie książki jednocześnie.
I co Pani zrobiła?
W końcu zrozumiałam, że muszę napisać obie, „Inną wersję życia” i „Przelot bocianów”, a ta zaplanowana wcześniej scena będzie kończyła nie czwartą, a piątą część. Wtedy też postanowiłam, że wszystko inne, co mi się jeszcze wyprojektuje na temat Matyldy i Zawrocia, zostanie już tylko dla mnie, w pisarskiej szufladzie. A pomysłów nie brakowało — gdy miałam choćby małą przerwę przy realizowaniu aktualnych prac, zjawiała się Matylda: w scenkach, dialogach, a ja to skrzętnie zapisywałam, bo jak wszyscy, którzy zetknęli się z Matyldą, byłam ciekawa, co dalej. To trwałoby nadal, Matylda żyłaby sobie w elektronicznym zaułku tajnym życiem, gdybym przypadkiem nie przyznała się redaktorce Wydawnictwa Literackiego, że nigdy nie przestałam pisać o Matyldzie. I gdyby nie to, że czytelnicy nigdy nie stracili nadzieli na kolejną wizytę w Zawrociu.
Czy Matylda jest dla Pani szczególnie ważną bohaterką Pani książek?
Dla autora zwykle najważniejszy jest główna bohaterka czy bohater ksiązki, nad którą aktualnie pracuje. I tak też jest w moim przypadku. Ale z Matyldą jest inaczej, ona jest chyba czymś więcej, bo przecież jest obecna w moim życiu od tak dawna, że stała się niemal realna. Żyje sobie w mojej wyobraźni własnym życiem. Tylko część tego fikcyjnego życia trafia do kolejnych powieści. Matylda wyróżnia się wśród wszystkich wymyślonych przeze mnie postaci także tym, że mimo upływu lat ciągle mogę z jej pomocą opowiadać nowe historie. I to się nie nudzi ani mnie, ani czytelnikom. Myślę, że to był wyjątkowy moment, gdy zjawiła się w moim życiu…
Za co Pani ją lubi?
Przede wszystkim za to, że czas się jej nie ima. Stworzyłam ją tak dawno, jeszcze w latach 70., a ona ciągle jest jak świeżo wyjęta ze współczesności. Styl życia Matyldy, mentalność, sposób radzenia sobie z problemami, apetyt na życie i seks — to wszystko bardzo współgra z dzisiejszymi 30-latkami. Można powiedzieć, że życie dogoniło Matyldę, ale jej nie przegoniło. Gdy się zjawiła w mojej wyobraźni, nie była typową dla tamtych czasów dziewczyną. Ale też lubię Matyldę za jej charakter — za pewność siebie, którego ja nie posiadam, za ciekawość, za upór w dociekaniu prawdy i za zaglądanie pod powierzchnię spraw.
Co ma Pani na myśli?
Matylda lubi poskrobać i zobaczyć, co jest pod spodem. To zresztą zrozumiałe — pracowała w teatrze, wie, że to co z przodu, na scenie, w świetle, to tylko część prawdy. Równie interesujące są kulisy, to co w cieniu, schowane. I pewnie przez to nasycenie teatrem Matylda widzi świat w konflikcie, przemianie, w perypetiach, które wszystko urozmaicają i ukazują jeszcze inne aspekty zdarzeń. Matylda widzi niuanse i mimo tupetu nie jest pozbawiona wrażliwości. To też osoba, która łatwo otrząsa się z przykrych sytuacji i gotowa jest dalej biec przez życie i się nim sycić. Przez to wnosi do powieści sporo światła i radości życia, choć los — czy raczej wredna autorka — jej nie oszczędza.
A co w niej Panią drażni?
Ja lubię nawet wady Matyldy, bo dzięki nim lepiej mi się o niej pisze. Drażni mnie chyba tylko w tych momentach, gdy staje się zbyt podobna do mnie. Rzadko się to zdarza, ale jednak. Zwykle wtedy, gdy jej się wydaje, że pozjadała wszystkie rozumy. I gdy zaczyna rozdzielać włos nie na dwoje, ale czworo czy więcej, jak to jest w moim zwyczaju.
Matylda postanowiła otworzyć Zawrocie, które było dla niej miejscem ucieczki przed światem, na… ludzi. Dlaczego?
Bo zmienia się jej życie. Dotąd przebywała głównie w Warszawie — ekscytująca praca w teatrze, znajomi, kolejni mężczyźni. Zawrocie było rzadko odwiedzanym azylem, miejscem odpoczynku i odskocznią od intensywnego życia w stolicy. Teraz Zawrocie ma się stać prawdziwym domem, na stałe. I to domem na prowincji, położonym pół kilometra za miasteczkiem, domem dużym i pustawym, bo gdy nie ma w nim Pawła, Matyldzie towarzyszą jedynie psy i czasami Jóźwiakowie, którzy przychodzą, by pomagać przy posesji. Trudno się dziwić Matyldzie, że usiłuje tę pustkę trochę zapełnić. A że to prowincja, gdzie życie kawiarniane i klubowe nie jest zbytnio kultywowane, nie zostaje jej nic innego, jak zapraszać ludzi do Zawrocia. To zresztą najprostszy sposób na zdobycie znajomych, bo Zawrocie przyciąga i kusi. Niejeden chce przekroczyć bramę Zawrocia. Jest jeszcze inny powód tego otwarcia Zawrocia. Matylda chce lepiej poznać ludzi związanych z mężczyzną, którego kocha. I chce rozwiązać kilka zagadek, a do tego też potrzebuje ludzi, wiedzy o nich.
W tej książce dobrze pokazuje Pani walkę, którą kobieta musi stoczyć o miłość — walkę z przeciwnościami losu, nieżyczliwymi plotkami… To bliski Pani temat? Co jest szczególnie ciężkie w takim procesie?
Mam bliższe tematy, ale mieszkałam w miasteczku podobnym do powieściowego Lilowa, więc znam siłę plotek. Sama nigdy się nimi nie przejmowałam, bo zwykle mało mnie obchodziło, co na mój temat myśleli i mówili inni. Jednak gdy mieszkałam na prowincji, unikałam plotek, bo to mogłoby zranić bliskich mi ludzi, mniej odpornych na presję środowiska. W plotkach najgorsze jest właśnie to, że rykoszetem obrywają najbliżsi. Matylda narusza tabu — wiąże się z ciotecznym bratem, do tego jest w ciąży z innym mężczyzną i zostaje nową „panią na Zawrociu: obserwowaną i porównywaną ze swoją babką. To wystarczająca pożywka dla plotek. Tyle że Matylda ma do czynienia nie tylko ze zwykłym małomiasteczkowym fermentem, ale z czymś więcej, siecią chwilami okrutnych intryg i ze stalkingiem. W dodatku nie wie, kto jest prześladowcą i o co mu tak naprawdę chodzi. Na początku nawet nie zdaje sobie do końca sprawy, że gra toczy się o miłość. I że to gra nie z jednym przeciwnikiem.
W jaki sposób Matylda walczy z prześladowcą?
Matylda stara się odmienić gęstniejącą wokół niej atmosferę, poznać otaczających ją ludzi, by namierzyć prześladowców. Nie jest to łatwe, bo z jednej strony są ludzie z miasteczka, których mentalności nie rozumie, z drugiej strony rodzina oraz znajomi i przyjaciele Pawła, którzy nie akceptują ich związku i nie wiadomo, jakie kto ma intencje. A to tylko początek kłopotów Matyldy, bo to powieść z dreszczykiem, więc niejedno się jeszcze zdarzy przed ostatnią kropką.
A temat dojrzewania do miłości? On też jest tutaj wyraźnie zarysowany.
To jest coś, co przewija się przez wszystkie części cyklu o Zawrociu. Najdokładniej opisałam to w „Masce Arlekina”, poświęconej tragicznie zmarłemu mężowi Matyldy. Ze Świrem łączyła ją namiętna miłość, ale i duchowe sklejenie, więc długo nie mogła pogodzić się z tą stratą. Strach przed cierpieniem spowodował, że Matylda wchodziła w związki bez głębszych uczuć, z mężczyznami, którzy mieli podobne problemy emocjonalne. Ich treścią był seks. Związek kończył się, gdy rodziła się bliskość, na którą Matylda długo nie czuła się gotowa. Michał, Kostek, Jakub, Igor, Jasiek… dużo tych mężczyzn w jej życiu. Trzej ostatni zdarzyli się dlatego, że Matylda uciekała od miłości do Pawła. Aż w końcu przestała uciekać. Przeciwności, które napotyka w „Czterech rzęsach nietoperza” to taki ostatni sprawdzian, na ile jest dojrzała do związku na całe życie i na stworzenie rodziny. Nie będę zdradzać szczegółów. Dodam tylko, że w porównaniu z tym trudnym procesem pokonywania strachu przed miłością, coś takiego jak przeciwności losu, nieżyczliwe plotki czy niechęć tego czy owego to już pikuś. Walka o miłość zawsze rozgrywa się w środku człowieka i albo ktoś ją wygra, albo nie — z samym sobą, z własnymi lękami, niepewnościami, ograniczeniami.
Pisze Pani o tym, jak trudna jest miłość na odległość. Doświadczyła Pani życia w takim związku?
Owszem. Akurat dla pisarki związki na odległość… są twórcze. Nie ma nic bardziej inspirującego, niż tęsknota, niespełnienie, itd. I jednocześnie nie ma nic lepszego dla osoby tworzącej jak to, że przedmiot miłości czy pożądania nie kręci się w pobliżu i nie przeszkadza w przelewaniu uczuć do niego na papier czy na ekran komputerowy… O ile pisarki bywają ze związku na odległość chwilami zadowolone, reszta świata, w tym moi bohaterowie z tego powodu cierpią. To zawsze jest bolesne, ponieważ z rozdzieleniem wiąże się nie tylko tęsknota, głód seksualny, ale i niepewność. Bo ten inny, daleki świat może zagarnąć kochaną osobę, zmienić ją na zawsze, skusić czymś, a nawet nam odebrać. Miłość na odległość jest trudna zwłaszcza dla tych osób, które są niepewne siebie, przez co starają się wszystko kontrolować. Nie da się kontrolować ukochanej osoby, gdy jest ona daleko.
Czy właśnie to spotyka bohaterów „Czterech rzęsy nietoperza”?
W „Czterech rzęsach nietoperza” okoliczności rozdzielają moich bohaterów w środku miłosnego amoku. Miesiąc namiętności i bliskości — i wyjazd Pawła za ocean. Nie zdążyli się dobrze poznać i ułożyć swoich spraw. Mocno tęsknią, prawie narkotycznie — i tego by wystarczyło. A sytuację komplikuje fakt, że jest sporo osób, które pragną ich rozdzielić i ciężko nad tym pracują. Intrygi i manipulacje oplatają tych dwoje gęstą i lepką siecią. A jeszcze w dodatku Matylda jest w ciąży. Każdy dzień zmienia ją coraz bardziej w mamuśkę. Wie, że gdy Paweł wróci, nie będzie już taka, jaka była — ani fizycznie, ani psychicznie. Zaczyną to swoje życie po powrocie w zupełnie innym miejscu, niż wówczas, gdy Paweł wyjeżdżał. Wielu młodych ludzi jest teraz w takiej sytuacji. I nie tylko młodych. Miłość na odległość udaje się tylko wówczas, gdy jest mocna, dojrzała i gdy towarzyszy jej zaufanie. Przy dzisiejszych doskonałych sposobach porozumiewania się, jest łatwiej niż na przykład w latach 80., gdy na pięć lat do Stanów Zjednoczonych wyjechał mój ojciec. Moi rodzice mieli tylko rzadkie listy. Dziś codziennie można rozmawiać i widzieć się na ekranie komputera. I tylko dotknąć się nie sposób…
W tym tomie cyklu o Zawrociu spodobał mi się szczególnie portret małej społeczności, który Pani kreśli. Zdarzyło się Pani funkcjonować w takim świecie?
Pochodzę z małego miasteczka, zatem znam zalety i wady niewielkiej społeczności. Ale w „Czterech rzęsach nietoperza” są nie tylko małomiasteczkowe klimaty. Pokazuję zamkniętą grupę z osady nad jeziorem, gdzie domki mają ludzie posiadający też mieszkania w Warszawie. Część z nich to artyści. Do tego ekolog, psycholożka, kosmitka, para architektów etc. Zetknęłam się z takimi grupkami mieszkającymi pod Warszawą — ludzie, którzy pobudowali domy w sąsiedztwie i miedzy którymi wytworzyły się specyficzne więzi, sieć zależności, plotek, emocji. W opisywanej osadzie nie brakuje ekscentryków. To naprawdę malownicza gromadka, która zresztą bardzo namiesza w życiu Matyldy. Stworzyłam ich trochę dla siebie, bo lubię oryginałów i niepokorny, nieidealny świat artystów, ale też dla czytelników, bo dotąd mogli obserwować teatralne perypetie Matyldy, więc sama prowincja to byłoby dla fanów Zawrocia trochę za mało. A do tego jeszcze parę sąsiednich miasteczek. Aż by się chciało zamieszkać w Zawrociu…
Pani książki mają dawać czytelniczkom siłę? Uczyć czegoś?
Nie myślę w tych kategoriach, gdy piszę kolejną powieść. Mam jedną zasadę — nie nudzić. Wszystko inne jest niejako przy okazji. Staram się tworzyć bohaterów pełnokrwistych, którzy przeżywają prawdziwe problemy i usiłują sobie z nimi poradzić, więc mogą być dla czytelników wzorem. Ale oczywiście nie muszą. Mam też wiedzę życiową wynikającą z mego wieku i ta wiedza w naturalny sposób przenika do moich książek. Moim bohaterom daję cechy, które sobie cenię u ludzi i to też może być jakaś wskazówka dla czytelników. Na pewno są w moich książkach fajne, mocne kobiety. Cieszę się z tego, bo w Polsce kobiety się nie doceniają. Jest też trochę takich bohaterów, którzy patrzą nietypowo na świat, jak choćby Weronika z „Tam, gdzie nie sięga cień”. Jej myślenie nie mieści się w wartościach i schematach większości ludzi, których Weronika jest zresztą mało ciekawa. Lubię takich bohaterów, bo pozwalają moim czytelnikom przez krótką chwilę inaczej patrzeć na świat, a to bywa ożywcze, inspirujące, otwierające. Ale najpierw ja sama mogę dzięki tym bohaterom inaczej spojrzeć na sprawy.
Kiedy umawialiśmy się na wywiad, uprzedzono mnie, żeby nie dzwonić przed południem… Pisze Pani nocą, a we dnie odsypia?
Od lat marzę o tym, by pisać w dzień — wstawać wcześnie rano, siadać do pracy na parę godzin, a potem, jak większość ludzi, cieszyć się wolnym popołudniem i wieczorem. I nawet podejmuję próby przestawienia się na taki tryb życia. To się udaje jedynie wówczas, gdy nie piszę kolejnej powieści, a robię poprawki czy po prostu odpoczywam. A potem zaczynam wchodzić w kolejny świat powieściowy i kończy się na nocnej pracy, jakbym mogła się spotykać ze swoimi bohaterami tylko po zmierzchu… To mi przewraca życie do góry nogami. Końcówka pisania „Czterech rzęs nietoperza” to już w ogóle było szaleństwo. Ostatnią kropkę stawiałam nie o trzeciej czy czwartej rano, jak przy poprzednich powieściach, a o dziewiątej czy jedenastej. Cała seria pięknych poranków i przedpołudni oglądanych tuż przed położeniem się spać. A jak się doskonale wówczas pisało, jak intensywnie! I jak trudno potem zasypiało, gdy za oknem świat pędził do różnych spraw i hałasował! I jak zupełnie mijało się z życiem!
Jak wygląda Pani warsztat pisarski?
Piszę na laptopie. Czasami robię też zapiski w zeszytach w kratkę — głównie wtedy, gdy mój Daimonion gdzieś na granicy jawy i snu zsyła mi pomysły, które trzeba jak najszybciej zapisać, by nie rozwiały się jak sen. Po każdej powieści zostaje mi przynajmniej jeden taki zeszyt wypełniony scenkami. Tak więc komputer, długopis i zeszyt w kratkę. A do tego już tylko moja wyobraźnia.
Musi Pani pracować w szczególnych warunkach?
Jeśli za szczególne warunki uznamy to, że piszę w łóżku, obłożona siedmioma poduszkami. Laptop stoi na stoliczku, który można ustawiać tak, że mogę pracować na siedząco i leżąco. Dzięki temu nie mam problemów z kręgosłupem, prześladujących pisarzy pracujących przy biurkach. To ma oczywiście też wady, bo trudno mi pisać poza domem. W „Astorii”, Domu Pracy Twórczej w Zakopanem, zawsze proszę o dodatkowe poduszki, ale mogę liczyć tylko na trzy. Trochę za mało jak na moje potrzeby…
Czy gdzieś ma Pani swoje Zawrocie?
Nie mam. I chyba dla mnie taka posesja — wielki dom, ogród, sad, psy — byłyby obciążeniem. Dużo przyjemniej jest o Zawrociu pisać. Mogę w nim przebywać bez zajmowania się tymi wszystkimi czynnościami, które trzeba wykonać, by takie miejsce utrzymać w porządku. A o Jóźwiaków, pomagających Matyldzie, w realnym życiu trudno. Mały domek w zielonym to jeszcze…
Ile lat będziemy czekać na kolejną część Zawrocia?
Nie wiem, choć jest już kilkadziesiąt stron — mogą stać się zaczynem następnego Zawrocia. Tak to już jest z tym cyklem, nie sposób go zakończyć. Matylda nie daje za wygraną i nie uznaje słowa koniec. Na razie częściej jednak myślę o Jantarni, Ince, Monce i innych bohaterach, których czytelnicy poznali w „Tam, gdzie nie sięga już cień”. I o zamkniętym pokoju, pełnym tajemnic z przeszłości. O morzu, za którym nieustannie tęsknię. Jeszcze nie wiem, za jaką bohaterką podążę i w jakim krajobrazie się znajdę.