GRANICA MIŁOŚCI I NIENAWIŚCI BYWA JAK BRZEG MORZA, ZASKAKUJĄCO ZMIENNA…
WERONIKA:
“Weronika stała na brzegu zatoki. Patrzyła na ptaki latające nad wodą. Coś musiało przypłynąć. Ryby lub jakaś padlina, bo uparcie kołowały przy starej łodzi, kołyszącej się niedaleko pala wbitego w morskie dno. Stary Turak nie zadał sobie w tym roku trudu, by wyciągnąć łódź z wody. Nie zadbał też o to, by zmienić przetarty sznur na nowy, mocniejszy. Pal też się przekrzywił, jakby w każdej chwili mógł całkiem poddać się naporowi fal i podryfować razem z łodzią ku pełnemu morzu. Weronika pomyślała, że może trzeba przedrzeć się przez pas wody, ułożyć w łodzi i poczekać, aż odpłynie. Miała tę pokusę już dawno. Gdyby to była jej łódź, już by obie były na środku morza. Ale to była łódź Feliksa Turaka. Może by ją sprzedał? Wątpliwe. Był równie stary jak Weronika i dużo bardziej nieużyty. Łódź to było wszystko, co mu zostało. Dopóki kołysała się w tym miejscu, mógł codziennie naciągnąć kapotę i kaptur, sięgnąć po laskę i dreptać do tego miejsca przez piasek i sitowie. Co by zrobił bez niej? Nie byłoby po co wychodzić. Nie byłoby po co żyć.
Weronika oderwała wzrok od łodzi i przeniosła go na pasek jasności na niebie. Słońce usiłowało się przesączyć przez chmury, ale wylało się tylko trochę zażółconej bieli. Leciała w tamtym kierunku rybitwa. Weronika rozłożyła ramiona, jakby to były skrzydła. Dlaczego była taka ciężka?
Ptak skręcił ku plaży, a potem zniknął w przybrzeżnych trzcinach, by odpocząć w zacisznym miejscu, tam, gdzie nie docierał wiatr. Tego wiatru nie było zresztą tak wiele. Powiewało w krótkich porywach, podobnych do siebie, nudnych takich. Ale nie to dzisiaj dokuczało Weronice.
— Zima nie zima— zamruczała. Nigdy przedtem pogoda nie miała dla niej znaczenia. Była jaka była. A teraz męczyła ją szarość. Za buro było, za jesiennie. Zimy zimowej jej się zachciało. Oblodzonych pali mola, czap lodu przy kutrach, bieli po horyzont. A najbardziej chciało jej się skutej lodem zatoki. Poszłaby po lodzie choćby do łodzi Turaka. Posiedziałaby w bieli, jakby przez nią płynęła.
Tak już było. Kiedyś. Siedziała w innej łodzi. Miała wełniane rękawice. Patrzyła na błyszczącą taflę lodu. Potem zaczęła po niej iść ku pełnemu morzu. Kto ją powstrzymał? Bo ktoś ją powstrzymał. I ciągnął po lodzie. W niemieckim mundurze był.
Nie. Nie ku morzu chciała iść, tylko na drugą stronę przesmyku, który przedzielił półwysep na dwie części. Z półwyspu zrobił się mały wyrostek i przydługawa wyspa. Weronika została na wyspie, a Bystra po drugiej stronie, na wyrostku. Weronika poczuła teraz zapach wilczycy, jakby Bystra była gdzieś obok, gotowa prowadzić Weronikę przez lasy na półwyspie i te poza nim. Przed wojną wędrowały tak parę razy, nie zważając, czy to noc, czy dzień.
Ale wtedy, na początku wojny, biegła za Bystrą z innego powodu. Wilczyca oberwała odłamkiem miny. Weronika podążała za rdzawymi śladami. Wjednym miejscu wyglądały jak czerwone korale na śniegu. Bystra była tuż-tuż. Ale śmierć też była tuż-tuż. We trzy biegły przez las. Weronika ciągle jeszcze miała nadzieję, że przegoni śmierć. Wystarczyło dopędzić zwierzę i ucisnąć ranę. Przywoływała w myślach Bystrą, by się zatrzymała, ale tym razem wilczyca jej nie słyszała.
Przed oczami Weroniki stanął przesmyk skuty lodem, jakby to było dziś, a nie kilkadziesiąt lat temu. To była wyjątkowo zimna noc. Biegły przez cichy, zlodowaciały świat. Lód był dostatecznie mocny dla zwierzęcia, ale ona poszłaby na dno, gdyby nie żołnierz, okutany jak jakiś włóczęga. Śmierć dogoniła Bystrą gdzieś po drugiej stronie, ale Weronika nigdy nie dowiedziała się, co to było za miejsce.
— Potrafisz być szybka jak błyskawica— mruknęła Weronika.
Stała nad przesmykiem i jednocześnie nad zatoką. Tam było biało, miejscami srebrzyście, a tu szaro. Babka ją uprzedzała, że na skraju czasu będzie jej się mieszać tak, że już sama nie będzie wiedziała, gdzie jest. Bolało ją, jakby dalej wypatrywała Bystrej. I jakby ją żołnierz ciągnął do składziku z węglem. Będziesz tam miała ciepło. A miała tam czarno, przyciśnięta do węglowego miału, z wielką łapą zaciskającą się na jej ustach. I to czarne szło za nią potem jak smoła. Długo myślała, że Bystra miała lepiej. W jasności się przecież ułożyła. Na bieluśkim śniegu, znieczulona mrozem”.
TOMEK I INKA:
“— Czym ty się tak naprawdę zdenerwowałaś? — zapytał Tomek pół godziny później. Siedzieli w cukierni, a Jasiek oglądał rybki w dużym akwarium, które było parę metrów od stolika. Tomek uznał, że to dobry moment na takie pytanie.
Inka najchętniej by go zbyła jakimś: nie chcę teraz o tym rozmawiać albo nie ma co sobie tym psuć nastroju, ale takie teksty sprawdzały się przy Grzegorzu, nie przy Tomku. Ten łapał każdą zmianę w jej nastroju i lubił wiedzieć, skąd się ona wzięła. Teraz był nie tylko ciekawy, ale i zaniepokojony.
— Czym? Stratą… — wydusiła w końcu.
— To znaczy?
— Przeczytaj. Na głos — podała mu kartkę. — Od początku! — poprosiła, gdy usiłował znaleźć fragment, na którym przedtem skończył.
— „Jance wydaje się, że będzie żyła wiecznie, a mnie, że będę tu tylko chwilę. Może to przez Piotra. Przewrócił oczami na moje: «masz wrócić na czas», musnął mnie niedbale ustami, potem jeszcze poczochrał moją grzywkę, choć wiedział, że tego nie znoszę, i wyszedł z mego życia na zawsze. Bo to ciało, które zobaczyłam w kostnicy parę godzin później i które mi oddali na trochę, zimne i sztywne, to już nie był Piotr, a tylko pozostała po nim forma. Janka szykuje się teraz na plażę, by zadać szyku, a ja zastanawiam się, czy w tym niebieskim kostiumie kąpielowym, który zamierzam zaraz założyć, można by się wybrać tam, gdzie jest Piotr. Myślę o chwili, w której mnie w nim widzi. Rozsuwam kawałek obłoku czy czegoś tam i staję taka właśnie rozebrana przed Piotrem, przykryta jedynie kawałkami niebieskiego. W niebie to pewnie bez znaczenia. A jednak trzymam się tej barwy uparcie, jakby to mogło mi ułatwić zjawienie się przed nim w kolorze, który lubił.
— Nasmarujesz mnie? — Janka odwraca się do mnie plecami. Ma długie ręce, ale żeby nie wiem jak je wykręcała, nie potrafi posmarować sobie łopatek i tego skrawka ciała, który jest pomiędzy. Wyciskam krem do opalania i smaruję jej łopatki długo i dokładnie, wyobrażając sobie, że to zalążki skrzydeł. Jeśli się przyłożę, Janka się wypierzy w tym miejscu, a potem urosną jej skrzydła. Sama też chciałabym je mieć. Ludzie od jakiegoś czasu wydają mi się niekompletni bez skrzydeł.
Mówię o tym Jance.
— Masz nie po kolei w głowie — odpowiada. — Przez Piotra chyba trochę umarłaś. A może to on nie całkiem przez ciebie umarł? — zastanawia się. Potem zakłada sukienkę z odkrytymi plecami i bierze na ręce Inkę. — A ty, golasie, dlaczego się nie ubierasz? — Gilgocze Inkę pod pachą. Skręcają się obie ze śmiechu.
Sięgam po zielony komplecik. Inka nie ma niebieskich ubrań. Będzie żyła wiecznie. A na pewno dłużej niż ja. Skądś to wiem. Piotr mi to szepcze do ucha? Tak bardzo za mną tęskni?”
Tomek przestał czytać, starannie złożył kartkę i wsunął z powrotem do koperty. Bezskutecznie szukał słów, które mogłyby Inkę pocieszyć. Zwykle nie miał z tym problemu, ale tym razem niczego sensownego nie wymyślił, więc tylko Inkę mocno przytulił, a ona z gorzką ironią pomyślała, że to mu wychodzi całkiem dobrze. Tatowie tak mają, umieją przytulać, pocieszać i obcierać zasmarkane nosy. Ćwiczenie czyni mistrza. Tomek nawet wiedział, kiedy trzeba poluzować uścisk i pozwolić wyprostować się pocieszanemu.
— Myślałem, że do straty rodziców zdążyłaś się już przyzwyczaić — rzucił w końcu.
— Bo zdążyłam — mruknęła Inka.
— To do jakiej nie?
— Do straty tego wszystkiego, co było napisane przed tą kartą i po niej.
Do Tomka w końcu dotarło, co miała na myśli. Zajrzał jeszcze raz do koperty i popatrzył na dziurki przy jednym brzegu kartki. Była wyrwana z kołonotatnika. Potem jeszcze zerknął na pieczątkę. Gdynia. To mogło znaczyć tylko jedno”.